Czy wiesz, że?

Bezczasie Między Sekundami


Bezczasie Między Sekundami
Zanim ostatnia pralka zakończyła wirowanie, noc nad Harbor Heights złożyła się w tę pomiędzy-godzinę, gdy miasto jakby zapomina o sobie. Neonowy napis pączkarni po drugiej stronie ulicy brzęczał i prychał, zawieszony między literami **O** a **N**. Przed lokalem autobus westchnął na czerwonym świetle jak zaspany smok. W naszym mieszkaniu nad pralnią powietrze pachniało ciepłym metalem i mydlinami. — Chyba miasto znów czka — powiedział Arlo, zerkając przez żaluzje. Zabrzmiało to jak żart, ale jego brwi podskakiwały w ten nerwowy sposób, który znałam aż za dobrze. — To vibe — odpowiedziałam. — Prawdziwy vibe. I faktycznie. Czułam to, dreszcz tuż pod skórą, jak wtedy, gdy ulubiona piosenka zaraz dojdzie do najlepszego momentu. Od marca, odkąd z Arlo odkryliśmy, co się dzieje, gdy wstrzymamy oddech dokładnie w tej samej chwili, czułam ten dreszcz coraz częściej — jak koliber trzepoczący skrzydłami między sekundami. Nikomu nie powiedzieliśmy. Ani mamie, ani trenerce Gil z drużyny pływackiej, ani dzieciakom, które przyklejały gumę pod stołami do składania w pralni. Spisaliśmy własne zasady w zeszycie z popękaną niebieską okładką: **Krótko. Nigdy pod wodą. Zawsze trzymajcie się za ręce, jeśli możecie. Nigdy na schodach. I absolutnie żadnego popisywania się.** Pierwszy raz zdarzyło się to na basenie. Trenerka zagwizdała i krzyknęła: „Strumień!”, a my z Arlo wzięliśmy wdech w tej samej sekundzie. Woda się spłaszczyła. Plusk zastygł w koronce. Widać było srebrne linie płytek pod spodem, jak narysowane linijką. Wypłynęliśmy, kaszląc i śmiejąc się, bo zapomnieliśmy, że trzeba się poruszać nawet wtedy, gdy świat stoi w miejscu. Ćwiczyliśmy potem, ostrożnie, tylko na kilka uderzeń serca. To było jak wejście do zatrzymanej fotografii, ale nie uwięzienie w niej, bo mieliśmy klucz. Tego wieczoru jednak coś było nie tak. Sekundnik na zegarze nad ladą drgał do tyłu, do przodu, znów do tyłu, jak owad w szklance. Neon pączkarni powtórzył swoje brzęk-prych trzy razy pod rząd. Na rogu przejście dla pieszych wciąż migało **IDŹ**, ale biały ludzik nie szedł nigdzie. Arlo spojrzał na mnie. — Powinniśmy…? — Dach — przerwałam mu. Przeszliśmy obok rzędów śpiących pralek i suszarek, których okrągłe szyby odbijały nasze twarze jak dziesiątki zamglonych księżyców. Mama zostawiła pod magnesem karteczkę: **Wracam o 22:30, nie czekajcie**. Ja wsunęłam pod nią kolejną: **Na dachu. Niedaleko. Obiecuję.** Bo jeśli mieliśmy wejść między sekundy, chciałam, żeby zwyczajny świat wiedział, że nie zniknęliśmy bez śladu. Na dachu miasto rozciągało się jak patchwork zbudowany z przeciwpożarowych schodów, dachów i całej reszty nocnych kształtów. Różowe światło pączkarni barwiło ulicę. Linia kolejki nadziemnej trwała cicho, jak koryto rzeki czekające na nurt. Staliśmy z Arlo obok siebie, splecione palce. Tak jest łatwiej — jak skok z pomostu razem. Powietrze było wilgotne i ciepłe. Kawałek dalej saksofon wydobył pojedynczy gładki dźwięk, po czym rozmyślił się. — Gotowa? — spytałam. — Na trzy — powiedział Arlo. Liczyliśmy w myślach. Raz. Dwa. Trzy. Wciągnęliśmy powietrze i zatrzymaliśmy je. Świat wydał cichy, prywatny dźwięk, jak zasuwana w teatrze kurtyna. Brzęk neonu rozplótł się w ciszę. Lekkie podmuchy we włosach odpuściły i zapomniały, co miały robić. Nuty z saksofonu rozciągnęły się i nie pękły. Widziałam ich dokładny kształt w powietrzu. **Witaj, Bezczasie.** W Bezczasiu krawędzie rzeczy były ostrzejsze. Miasto miało rodzaj połysku — nie tego błyszczącego, lecz takiego, który pojawia się, gdy coś zwyczajnego staje się nagle ważne. Ćma zawisła przy lampie, skrzydła nachylone jak dłoń szykująca się do machnięcia. Kropla wody, strącona z klimatyzatora, zamieniła się w koralik, który można by chwycić. Daleko pies w półskoku wyglądał jak posąg radości. Arlo ścisnął moją dłoń i wskazał. W Bezczasiu nie mówi się — nie da się — ale znamy swoje dłonie tak dobrze jak twarze. Palec skierował się ku chodnikowi naprzeciw pączkarni. Tam, wijąca się po betonie i znikająca pod zastygłym autobusem, była strzałka z kredy. Świeciła. Nie światłem latarki, lecz jakby księżyc osiadł w kredzie. Blada poświata. Nowa. Nie było jej wcześniej. Wiedziałam, bo patrzyłam, gdy autobus podjeżdżał, i był tylko autobusem. Strzałka wskazywała na wschód, ku wejściu do metra. Brwi Arlo znów podskoczyły. Serce uderzyło tak mocno, że czułam je w ustach. Nieraz wchodziliśmy w Bezczasie, ale nigdy jeszcze Bezczasie nie odpowiedziało nam z powrotem. Ruszyliśmy. Każdy krok brzmiał jakby mógł obudzić śpiącą podłogę, ale jedynym dźwiękiem było bicie wewnątrz piersi. Zeszliśmy po przeciwpożarowych schodach. Dwa spoczniki — nasza zasada mówi, że trzy to za dużo, gdy wstrzymujesz oddech. Metalowa poręcz była chłodna i śliska. Na dole przemknęliśmy między dwójką zastygłych nastolatków ze skateboardem a kobietą unoszącą wózek nad krawężnikiem. Jej włosy wisiały w powietrzu jak pytanie. Strzałka ciągnęła się dalej, spokojną niebieską linią pod naszymi butami. Schowała się pod zatrzymanym autobusem, a my obeszliśmy go bokiem. Po drugiej stronie mały pies zawisł w półszczeku, łapy w górze, dzwoneczek przy obroży zatrzymany w maleńkim kręgu. Schody metra ziały poniżej, usta z kafelkowymi zębami. Strzałka płynęła w dół, stopień po stopniu, jakby rysowała ją ręka, która nie wierzy w grawitację. Podążyliśmy. Stacja była lasem filarów i światła, wszystko zatrzymane. Mężczyzna w garniturze przechylał się na kołowrotku, krawat wesoło schełmiony. Dziewczyna w zielonych słuchawkach miała bąbel na ustach, który nie pękłby, dopóki nie puścimy. Kawa w biegu uniosła się z kubka, zamieniając w nitkę karmelu, od której ścisnęło mi gardło. I wtedy to zobaczyłam. W kurzu przed nami pojawiały się maleńkie ślady, jeden za drugim, jakby niewidzialna stopa dotykała ziemi i odrywała się. Każdy nowy odcisk wzbił odrobinę pyłu, a pył zawisł w Bezczasiu, tworząc małe konstelacje. Szturchnęłam Arlo ramieniem. Zobaczył. Oczy miał szerokie. Nie byliśmy sami. Niebieska strzałka zawinęła za ostatni filar do wąskich drzwi w tym zmęczonym odcieniu zieleni metra, którego nikt nie zauważał. Białe litery, łuszczące się: **MAINTENANCE 3B**. Na klamce ktoś owinął pas czarnej tkaniny. Tkanina kiwała się powoli, jakby w świecie, gdzie nic się nie porusza, jednak był wiatr. Czułam, jak płuca się rozciągają, pytając, czy to już koniec. Skinęłam Arlo, stukając się w pierś — nasz znak, że trzeba przyspieszyć. Skinął w odpowiedzi. Mieliśmy plan: krótkie kroki, ostre ruchy, żadnych wyścigów. A jednak ślady w kurzu pojawiały się dalej, ciche jak atrament. Nacisnęliśmy klamkę. Drzwi nie skrzypnęły — w Bezczasiu nic nie skrzypi — ale czułam ich drżenie w ramieniu. W środku korytarz z szafkami i papierowymi ogłoszeniami tak starymi, że zbrązowiały jak herbata. Żarówki na suficie, każda zastygła w półmrugnięciu. I zegary. Ktoś powiesił zegary na ścianach na różnych wysokościach: duże, małe, plastikowe, mosiężne, drewniane z rzeźbionymi liśćmi. Wskazówki minutowe celowały w różne miejsca. Żaden nie tykał. Poczułam, jak wewnątrz wszystko się napina — ten dobry rodzaj strachu, jak wtedy, gdy wspinasz się wystarczająco wysoko, by zobaczyć wszystko naraz. Ślady w kurzu prowadziły dalej. Szliśmy, nasze skarpetki szeptały po podłodze. Niebieska kreda świeciła wzdłuż listew, miękką linią jak posypką cukru. Arlo znów ścisnął moją dłoń — pytanie. Odpowiedziałam, ściskając dwa razy — damy radę. Na końcu korytarza droga się rozdzielała — w lewo pokój pełen zwojów planów i skrzydło wentylatora wielkości drzwi od samochodu, w prawo ciemniejsze pomieszczenie, pachnące starym deszczem i elektrycznością. Kredowa strzałka skręcała w prawo. Płuca naciskały coraz mocniej. Spojrzeliśmy po sobie. Bańka gumy dziewczyny w słuchawkach wciąż była idealnym kołem gdzieś za nami. Nad nami świat opierał swój ciężar na sekundzie, którą ukradliśmy. Weszliśmy do ciemniejszego pokoju. Nie całkiem ciemnego — blask kredy i skrawek neonu przez szczelinę w suficie wystarczały. Powietrze było gęstsze. Delikatny pomruk łaskotał mi zęby. Na końcu sali ktoś stał. Najpierw tylko kształt. Nie wysoki, nie niski. Kaptur na głowie. Łokcie lekko odstające, jak skrzydła złożonego ptaka. Kurz u stóp układał wzór, którego nie znałam, a potem znałam, bo był taki sam, jaki tworzyliśmy naszymi krokami — wzór możliwy tylko wtedy, gdy świat stoi, a ty nie. Postać odwróciła się. Uścisk Arlo tak mocno ścisnął mi palce, że aż mrowiły. Sylwetka uniosła dłoń. Niebieska kreda musnęła jej kostki, i nawet w tym bladym świetle zobaczyłam krawędź uśmiechu. Gdzieś nad nami jeden z niemych zegarów przesunął wskazówkę o jeden tyk. Głos — bardzo bliski i bardzo spokojny — przeszył Bezczasie jak nitka przeciągana przez materiał: — Długo wam zeszło.


Autor zakończenia:

Kategoria wiekowa: 8-12 lat
Data publikacji:
Przeczytano: 28
Zakończenia: Brak zakończenia? Pozwolisz, żeby tak zostało?
Kategoria:
Dostępne w językach:

Write your own ending and share it with the world.  Co było dalej?

Tylko zalogowani bohaterowie mogą dopisać własne zakończenie tej historii...


Podziel się historią

Generuj arkusz ćwiczeń

Generuj edukacyjne arkusze ćwiczeń dla tej historii.

Brak zakończenia? Pozwolisz, żeby tak zostało?


Write your own ending and share it with the world.  Co było dalej?

Każde zakończenie to nowy początek. Dopisz własne i podziel się nim ze światem.