W poranek, gdy zegar miejski w Windmarsh czknął, całe miasteczko wstrzymało oddech.
Juni Chen i Rafael Morales stali na placu przy porcie z papierowymi rożkami pełnymi słonych, ciemnych czereśni, obserwując mewy krążące nad kutrami rybackimi. Wiatr niósł woń wodorostów i smoły przez bruk, a każde sklepowe drzwi były szeroko otwarte na słońce. Zegar w starej kamiennej wieży wybił właśnie jedenastą — dźwięk jasny jak garść monet rzuconych w powietrze. Potem powinien był wrócić do swojego zwyczajnego, miarowego rytmu — bicia serca, którego się nie zauważa, dopóki się nie potknie.
Kiedy się potknął.
Tik-tik-ti–
Dźwięk zaciął się i zadrżał. Wskazówka minutowa zatrzymała się w połowie drogi między kreskami, jakby zmieniła zdanie, czy iść naprzód.
— Zaciął się…? — spytał Raf, mrużąc oczy zza popalcowanych okularów. Raf kochał wszystko, co miało tryby i śrubki. Nosił plecak pełen narzędzi tak, jak inni nosili bluzy.
Juni zmrużyła oczy, patrząc w górę. Okularów nie potrzebowała, ale kochała wzory — jak mapy opowiadały historie bez słów, jak płoty układały się w linie na polach, jak miasteczko oddychało w rytmie codziennych rutyn. Zegar, który się zawahał? To była zmarszczka, którą można prześledzić.
— Może jest nieśmiały — powiedziała. — Ma zły dzień.
Wskazówka znów zadrżała. Mewa zaśmiała się, jakby znała dowcip.
Podmuch wiatru przeleciał przez plac i strącił coś małego i błyszczącego z postrzępionego sztandaru nad głową. Zagrzechotało po bruku i zatrzymało się przy czubku trampka Juni.
Na początku myślała, że to moneta. Okrągła, mosiężna, wielka jak wieczko od słoika. Ale to nie była moneta. To był tryb z dwunastoma zębami i wyrytym w środku małym paprotnikiem, wygładzony na krawędziach przez palce, które nie należały do nich.
— Skąd to spadło? — spytała Juni.
Raf przykucnął i obrócił tryb w dłoni. Gwizdnął. — To stare. Patrz — zęby są fazowane. I to grawerowanie. To nie fabryczna robota.
Juni pochyliła się bliżej. Paproć nie była zwykłą paprocią. Jej liście zakręcały się w cyfry, nie takie, jakie znała, a łodyga wiła się jak rzeka na mapie.
Zegar w wieży kaszlnął kolejnym tykiem i znów się zatrzymał, jak ktoś uczący się gwizdać.
— Zegar — powiedziała Juni. — Pani Lark będzie wściekła.
Imogen Lark była zegarmistrzynią Windmarsh i ciotką wszystkich — czy tego chcieli, czy nie. Prowadziła mały sklepik przy Mackerel Street, pod niebieską markizą, w oknach którego piętrzyły się mosiężne słoneczka i księżyce.
Raf spojrzał z trybu na wieżę i z powrotem. W oczach zapaliło mu się to światło, które Juni znała. Miał je wtedy, gdy naprawił zepsutą zabawkową wyścigówkę tak, że wspinała się po poręczy schodów.
— Musimy jej to zanieść — powiedział. — Teraz.
Pobiegli, zapominając o czereśniach. Windmarsh mignęło zielonymi okiennicami i sznurami prania. Kot zamrugał leniwie w progu. Szyld zatrzeszczał. Markiza na Mackerel Street zafalowała jak flaga, kiedy wbiegli do środka.
Wewnątrz pachniało jak w pozytywce — miedzią, olejem cytrynowym i czymś słodkim. Od podłogi po sufit ustawiono zegary. Nie jeden tyk, ale setka różnych: niektóre ostre jak kroki, inne miękkie jak deszcz na parasolach. Zegary w kształcie statków, jaskółek i imbryków patrzyły na nich porcelanowymi twarzami.
— Pani Lark? — zawołała Juni.
Odpowiedzi nie było, ale mały dzwonek na ladzie poruszał się sam, dzwoniąc. Pod nim leżała kartka z pochyłym pismem:
**W wieży. Jeśli dzwonek śpiewa, przynieście nogi.**
Raf uniósł tryb i uśmiechnął się szeroko. — Śpiewa.
Wieża stała na północnym krańcu placu, starsza niż port i starsza niż miejskie opowieści. Drzwi u podstawy były dębowe, z żelaznymi zawiasami, zawsze zamknięte, jeśli pani Lark była w środku, strojąc wiatr i czas.
Dziś drzwi były otwarte.
Z wnętrza wieży wypłynęło powietrze, jakby budynek oddychał — chłodne i suche jak stary kamień. W środku wznosiły się w górę wąskie, kręte schody. Juni przełknęła ślinę. Nie bała się wysokości. Trochę bała się ciasnych przestrzeni i schodów bez końca. Ale tryb w kieszeni był ciepły, pulsował, a kartka kazała przynieść nogi.
Weszli, licząc stopnie. Trzydzieści. Sześćdziesiąt. Dookoła narastały dźwięki — tykanie zegara splatało się z innymi, cichymi i niskimi, jak pomruk, który czuło się w żebrach.
Na górze rozlało się światło przez szeroką, mleczną tarczę, cyfry odwrócone i rozmyte. Stali tuż za ogromnymi wskazówkami, tak blisko, że mogli je dotknąć, ale starali się nie.
Czekała na nich pani Lark, podciągnięte rękawy, srebrne włosy upięte w wysoki kok, przez który przebity był ołówek jak chorągiewka. Była wysoka i szczupła, z tłustymi od smaru palcami i okularami zsuniętymi na czubek nosa.
— A, jesteście — powiedziała, jakby znała dokładny rytm ich kroków na kamieniu. Nie odwróciła się. Opukała wahadło kostką palca, nasłuchując. — Czujecie to?
Juni poczuła. Powietrze było żywe. Wahadło kołysało się równo, ale pomiędzy tyknięciami wibrował dźwięk, od którego włosy na rękach stanęły dęba.
— Zegar się zepsuł? — spytał Raf zdyszany. — Zatrzymywał się.
Usta pani Lark drgnęły w uśmiechu. — Nie zepsuł. Uparty. — Zerknęła przez ramię. — A co tam macie?
Juni wyjęła tryb z kieszeni. Leżał ciężki i ciepły w dłoni. Gdy pani Lark go zobaczyła, ołówek w jej włosach drgnął, a ona sięgnęła po niego bez wycierania rąk.
— Zastanawiałam się, gdzie się potoczył. — Jej głos stał się miękki i ostrożny, choć nie stracił błysku. — Fernwake. Dawno cię nie widziałam.
— Fernwake? — powtórzyła Juni.
Pani Lark obróciła tryb tak, by paproć w świetle zamieniła się w małą mosiężną rzekę. — Każdy nosi imię tego, co pamięta — powiedziała, a potem, już szybciej: — Dobra robota. Macie nogi, które idą tam, gdzie trzeba.
Raf wyglądał, jakby zaraz miał odlecieć. — Co to robi?
Pani Lark stuknęła się w bok nosa. — Pomaga przy dachach. Pomaga przy drzwiach. Pomaga, gdy coś chce się otworzyć i nie chce.
Podeszła do fragmentu ściany, gdzie spoiny kamieni nie do końca się zgadzały. Trzeba było się dobrze przyjrzeć — prostokąt kamieni odrobinę ciemniejszych od reszty, jakby cień założył nie swój płaszcz.
Przesunęła pierścień po szczelinie, a potem wcisnęła kciuk w płytkie kółko w kamieniu. Coś w środku stuknęło jak dobrze nastrojony bęben. Prostokąt westchnął do środka, nie otwierając się jak drzwi, lecz ustępując, jakby mur przypomniał sobie, że był wodą.
Za nim nie było pokoju. Był panel, cały z mosiądzu i szkła, z tarczami. Na tarczach zamiast cyfr były symbole — fale, liście, zakręty wiatru. W centrum — puste koło z dwunastoma zębami.
Miejsce na tryb.
Raf wydał z siebie dźwięk między szeptem a piskiem. — Pomagamy naprawić zegar — spytał ostrożnie — czy… coś innego?
Pani Lark nie odpowiedziała od razu. Jej oczy błyszczały, a światło z tarczy czyniło je koloru starego szkła. — Windmarsh to miasteczko, które nosi płaszcz dni — powiedziała. — Pod spodem są inne płaszcze. Drogi, których nie ma na mapach, jeśli nie masz odpowiedniego ołówka. Drzwi, które są uparte, dopóki nie zapytasz we właściwy sposób.
Serce Juni biło teraz w rytmie wahadła. Spojrzała na Rafa. Nie mrugał.
— Chcecie zobaczyć? — spytała pani Lark.
Juni nie wiedziała, czy odpowiedziała na głos. Skinęła głową. Raf kiwnął tak mocno, że okulary mu zjechały.
Pani Lark włożyła tryb z paprocią w puste koło. Kliknął, jakby czekał tylko na to. Obróciła go raz, dwa. Pomruk w pokoju pogłębił się. Szkło na panelu zaparowało, potem przejaśniało. Tarcze zakręciły się i stanęły z wskazówkami na symbolu fali gryzącej księżyc.
Zegar tyknął — i nie. Powstała przerwa między tyknięciami, szeroka na tyle, by przez nią przejść.
Powietrze przed panelem zafalowało, jak latem nad drogą — migotliwe, prawie płynne. Juni poczuła zapach, który nie należał do sklepu z zegarami: mokre liście, zimny kamień po deszczu, dym z ognia tlącego się dawno.
Jedna po drugiej, cyfry na tarczy zegara rozmazały się i podwoiły. Lina od dzwonu poruszyła się, choć nikt jej nie dotknął. W głębi wieży coś zaczęło odliczać — nie biciem, lecz dźwiękiem jak łyżeczka stukająca o brzeg szklanki.
— Słuchajcie — szepnęła pani Lark. — Ona wybiera.
— Ona? — powtórzył Raf.
— Czas — powiedziała, jakby to tłumaczyło wszystko i nic.
Migotanie pofalowało. Poza nim zarysowały się kształty — zbocze z jasnych kamieni, wąski most nad wąwozem, drzewa jak dłonie sięgające w górę, choć tutaj była jeszcze letnia pora. Cienie przesuwały się po moście — szybkie, drobne, nie do końca w znanych kształtach.
— Co jest po drugiej stronie? — spytała Juni. Jej głos zadrżał i sam się uspokoił, jak to bywa, gdy wie się, że zaraz usłyszy się historię.
— To zależy, kiedy pytasz — odparła pani Lark. — I jak jesteś grzeczny. I czy dotrzymujesz obietnic. — Obróciła tryb odrobinę mocniej. Poświata pogłębiła się w barwę, której Juni nie znała nazwy.
Panel zadrżał. Dzwon w wieży zaczął bić. Raz. Dwa. Trzy. Skóra Juni uniosła się przy każdym uderzeniu. Cztery. Pięć. Sześć. Pomyślała o krokwiach, tabelach pływów i o tym, jak mama składa pierożki w doskonałe małe łódeczki. Siedem. Osiem. Dziewięć. Palce Rafa ścisnęły jej dłoń. Dziesięć. Jedenaście.
Dwunaste uderzenie zawisło i nie spadło.
W ciszy panel zaszumiało jak deszcz. Wskazówka wielkiego zegara szarpnęła — nie, naprzód i wstecz jednocześnie, zawieszona między minutami.
I wtedy dzwon uderzył ponownie.
Trzynaście.
Oddech Juni stanął. Raf powiedział: — To niemoż– ale nie skończył. Usta pani Lark drgnęły, nie do końca w uśmiechu.
Migotanie naciągnęło się jak płótno. Most za nim wyostrzył się. Jasna nić, jakby jedwab, rozciągnęła się od środka panelu przez pokój do liny od dzwonu i z powrotem, wiążąc chwilę w supeł. Zimno spłynęło Juni po plecach i zatrzymało się za sercem.
— Zanim pójdziemy dalej — powiedziała pani Lark głosem wciąż łagodnym, ale bez miejsca na wymówki — każde drzwi chcą obietnicy. Umiecie dotrzymać?
Juni nie spojrzała na Rafa. Nie musiała. Czuła odpowiedź w tym, jak znów ścisnął jej dłoń. — Tak — powiedziała. — Tak — powiedział on, tak szybko, że ich głosy się spleciony.
Pani Lark skinęła raz. — Dobrze. — Położyła dłoń na panelu obok trybu. — Pytamy grzecznie. — Wzięła oddech i zwróciła się do migotliwego powietrza: — Stara droga. Pukamy naszymi fernwake’ami i chcemy postawić stopy tam, gdzie będą ostrożne. Otwórz nam, a zamkniemy cię potem, schludnie jak książkę odłożoną na półkę.
Zmarszczka powietrza ugięła się do środka. Wiatr — wiatr z drugiej strony — wpadł do sali zegarowej. Pachniał jak tysiąc westchnień opowieści. Kształt na moście zatrzymał się, odwrócił i ruszył ku nim.
Palce Rafa w dłoni Juni zrobiły się zimniejsze.
— To nie jest człowiek — wyszeptał.
Nie był. To coś szybkiego i delikatnego, z większą liczbą łokci, niż Juni się spodziewała, i z płaszczem we wszystkich barwach, migoczącym jak olej i słońce. Podchodziło bliżej stukiem jak filiżanki stukające o siebie. Uniosło wąską głowę. Spojrzało prosto na nich przez migotanie.
Lina od dzwonu zadrżała.
Istota podniosła ręko-łapę-coś-i zastukała w powietrze po swojej stronie przejścia trzy razy. Stuk. Stuk. Stuk.
Lina odpowiedziała drgnięciem.
— Grzeczna — mruknęła pani Lark. — Pyta, czy znamy nasze pukanie.
Juni nigdy nie czuła się tak pewna i tak rozedrgana naraz. Przełknęła. Otworzyła usta, by spytać, jakie powinno być ich pukanie.
I wtedy tryb
z paprocią pod dłonią pani Lark zaczął obracać się sam.