Czy wiesz, że?

Ciche litery


Ciche litery
Na rogu ulicy Krzywych Schodów stała księgarnia, która pachniała jak herbata z cynamonem i klej do okładek. Na szybie wisiała szyldowa deseczka z namalowanym wróblem i napisem „Skład Słów i Papieru”. Zosia znała ten zapach od dwóch tygodni — odkąd pani Mirka, właścicielka, pozwoliła jej pomagać po lekcjach w układaniu nowych dostaw, w odkurzaniu półek i w odgadywaniu, gdzie najlepiej ukryć zaczytane komiksy, by nie kusiły małych palców. Tego dnia padał drobny deszcz, a krople sunęły po szybie jak paciorki. Zosia miała włosy związane w wysoki kucyk i kurtkę, która zdradzała każdy ruch szelestem. Kot pani Mirki — szary, pstrokaty Paproch z poszarpanym uchem — wybrał ją na swoją osobę i chodził za nią jak cień. Gdy dziewczynka przesuwała palcem po grzbiecie starego atlasu, Paproch tylko mruknął tak, jakby mówił: „Uważaj.” Na zapleczu, za drzwiami obitymi ciemną skórą, zaczynały się wąskie schody na poddasze. Od dawna nikt tam nie zaglądał — tak mówiła pani Mirka — ale tego popołudnia do księgarni zawiał wiatr, który trącał dzwoneczki nad drzwiami i zatrzepotał zasłonką jak skrzydłem. I wtedy, jakby specjalnie dla Zosi, z góry przyszło ciche skrobanie, skrzypnięcie drewna, bardzo delikatne, jakby ktoś ołówkiem pisał po niebie. „Słyszysz?” — zapytała Zosia, choć w sklepie była sama poza Paprochem. Kot podniósł łeb, wąsy mu zadrżały, a potem ruszył prosto na schody. Zatrzymał się na pierwszym stopniu i spojrzał za siebie, pewien, że Zosia zrozumie. Zrozumiała. Schody trzeszczały co drugi stopień, w górze pachniało kurzem, sosnowymi belkami i czymś jeszcze — jakby mokrym atramentem. Poddasze było niskie, okno malutkie, a pośrodku stał przykryty brezentem kształt. Paproch wskoczył na skrzynię obok i zaczął ugniatać materiał łapami. Zosia ostrożnie uchyliła brezent. Pod płótnem spała stara prasa drukarska. Dźwignia wyślizgana jak obłe kamyk nad rzeką, wałki stwardniałe, drewniana rama ciemna od lat. Obok, w szeregu jak szufladki pełne skarbów, stały kaszty — ciężkie, podzielone przegródkami skrzynie wypełnione metalowymi czcionkami. Na brzegu jednej z nich ktoś dawno temu wyrysował nożem drobne słowa: „Słów nie cofaj, bo one cofną ciebie”. Zosia przeciągnęła palcem po napisie, a skóra na karku zadrżała jej lekko, jak przy lodowatym podmuchu. Wtedy huknęły frontowe drzwi i wniósł się Mikołaj, sąsiad z naprzeciwka, niosąc słoik powideł w płóciennym woreczku. „Pani Mirka!” — zawołał, a echo wróciło z półek jak śmiech książek. „Nikt?” „Jesteśmy na górze!” — krzyknęła Zosia i Mikołaj już pędził po schodach, dwa stopnie na raz. Miał włosy stojące jak trawa po burzy i kieszenie, z których zawsze coś wystawało: sznurek, śrubka, gumka, pióro. „Co to?” — sapnął, kiedy odsłoniła mu prasę. „Wygląda, jakby czekała” — powiedziała Zosia półgłosem. „Słyszałam stukanie. Jak… jak litery, które same się układają.” Mikołaj parsknął, ale bez przekonania. Zsunął plecak na podłogę, odkręcił powoli słoik i postawił go jak ofiarę obok kaszty. „Może od dawna nikt jej nie używał. Zobacz.” — Pochylił się, wziął jedną czcionkę, obejrzał z każdej strony. „Widzisz? Literka jest odwrócona. Żeby potem na papierze była prosto.” „Wiem” — uśmiechnęła się Zosia. — „Mój dziadek kiedyś opowiadał o gołębnikach liter. Że każde okienko to jedna litera, a z tych ptaków się układa słowa.” Paproch usiadł na klawiaturze kaszty i zakrył ogonem pięć przegródek naraz, jakby pilnował całego alfabetu. Zosia sięgnęła po metalowy pręt — złożkę, z boku wygrawerowaną równą kreską. Na trzonku błyszczały maleńkie gwiazdki. „Jak się to robi?” — zapytał Mikołaj i w jego głosie zabrzmiała ciekawość mechanika, który rozkręcił już niejedną lampkę i złożył z powrotem. Prawie zawsze. „Układa się litery w lustrze. I dociska papier. Tak mówił dziadek. Tylko… nie będziemy tego ruszać. To chyba nie nasze” — dodała Zosia, ale jej palce już wybierały z przegródek: cienkie „S”, rollkowate „W”, z kropeczką „I”, wreszcie twarde „T”. Ułożyła „ŚWIT”. „To nie świt” — zauważył Mikołaj, zerkając na okno. „Jest trzynasta.” „Wiem” — odpowiedziała. „Może właśnie dlatego.” Złożyła słowo w złożce, docisnęła ręką. Metal był chłodny, ale po chwili zdał się rozgrzać, jakby przyjął temperaturę jej myśli. Wałki prasy, choć sparciałe, zadrżały tak lekko, że pył na nich poskakał jak woda przy pierwszym dźwięku muzyki. Zosia przełknęła ślinę. Mikołaj wstrzymał oddech. Paproch przeciągnął się i stuknął ogonem w kasztę, a z przegródek posypał się cichy deszcz metalicznego dzwoneczkowania. „Słyszysz?” — powtórzyła Zosia. Teraz słyszał. Tak, jakby litery naprawdę wierciły się w swoich gnizdkach, niecierpliwe, czekające na układankę. Jakby prasa oddychała. Jakby drewno pamiętało dłonie, które kiedyś naciskały dźwignię. „Tylko na chwilę” — powiedział Mikołaj, ale to Zosia położyła dłoń na rączce. „Spróbujemy, a potem posprzątamy, zanim pani Mirka wróci.” Nacisnęła delikatnie. Zegar ratusza, kilka ulic dalej, uderzył raz. Potem drugi. Trzeci. Dźwięk niósł się po dachach jak ptak. Czwarty, piąty, szósty... dziewiąty... dwunasty. Zosia policzyła w myślach i uśmiechnęła się niepewnie. I wtedy, choć powietrze było jak zwykle wilgotne od deszczu, rozległo się jeszcze jedno uderzenie, trzynaste, krótsze, jak szept. Prasa drgnęła. Złożone litery stuknęły o siebie, jakby się przywitały. Z szuflady, której Zosia nie ruszała, wysunął się cienki arkusz i wślizgnął pod wałki. Dźwignia, choć nikt jej już nie dotykał, opadła sama, a wałki potoczyły się raz, drugi, trzeci, aż atrament — skąd atrament? — zostawił na papierze ślad. „Nieee…” — wydał z siebie przeciągły dźwięk Mikołaj, w którym było zdziwienie i radość i odrobina strachu. Podeszli. Na arkuszu, zamiast zwykłego textu, pojawił się rysunek. Bardzo dokładny, jak z miedziorytu. Drzwi. Nie frontowe, nie sklepowe. Wąskie, wysokie, z prostym portalem i kołatką w kształcie ptasiego pióra. Nad kołatką wisiał malutki napis, drobny jak mrówka, ale ostrym wzrokiem Zosia przeczytała: „Puknij w ciszę.” „Nieee” — powtórzył Mikołaj, tym razem ciszej. „To niesamowite.” Zosia obejrzała się odruchowo. Na przeciwległej ścianie poddasza, gdzie deski starej boazerii układały się w nierówne pasy, coś się zmieniało. Linie sęków, szczeliny między deskami, cienie — wszystko złożyło się nagle w zarys prostokąta. Krawędzie pociemniały. I zanim ktokolwiek z nich zdążył mrugnąć, w drewnie wystąpiła kołatka. Taka jak na rysunku. Pióro z metalu, cienkie, delikatne, ale ciężkie spojrzeniem. Paproch prychnął i usiadł naprzeciw, jak strażnik. Futro miał nastroszone, oczy jak dwa bursztyny. „To jest… to jest niemożliwe” — wyszeptał Mikołaj, ale nie brzmiał na kogoś, kto chce uciekać. Bardziej na kogoś, kto za chwilę dotknie. Sięgnął dłonią, zawahał się pół centymetra od kołatki. „Może nie powinniśmy” — powiedziała Zosia. „Pani Mirka… No i ta prasa… A ten napis.” Nie zdążyli mówić więcej, bo coś się wydarzyło z literami. W kaszcie zadźwięczało, jak w ptasim gnieździe, kiedy pisklęta naraz podnoszą głowy. Jedna z czcionek przechyliła się, jakby sama chciała wyskoczyć. Złożyła się z innymi — bez rąk, bez złożki — w nowe słowo. Na brzegu szuflady, w rządku złożek, ułożyło się: „SŁUCHAJ”. Powietrze zgęstniało. Gdzieś w dole zaskrzypiała półka, jakby w sklepie poniżej ktoś przechodził między regałami, ale przecież pani Mirki nie było. Z okna poddasza sączyło się mleczne światło, szum deszczu stał się tłem. Zegar, ten daleki, już milczał. „Słuchaj” — powtórzyła Zosia, sama nie wiedząc, czy mówi do Mikołaja, czy do ściany. Przyłożyła ucho do drewna obok kołatki. Było chłodne. A jednak usłyszała coś, co nie brzmiało jak drewno: oddech? Szelest kartek? Ciche, niemal niewidzialne trzepotanie — jakby ktoś po drugiej stronie strzepywał z ramion kurz wielu książek. „Zosiu…” — Mikołaj położył jej dłoń na ramieniu. „Słyszysz?” Usłyszała. Głos. Nie głos-głos, nie jak dźwięk, który wibruje w powietrzu. Bardziej jak myśl, która nagle nie jest twoja, a jednocześnie jak słowo, które znasz od zawsze, tylko nie wiedziałaś, że potrafi do ciebie wrócić. „Puknij” — powiedziało coś z tamtej strony, podrzucając ich imiona przez szparę: „Zosiu… Mikołaju… Puknij w ciszę.” Kołatka uniosła się o milimetr, jak pod dotykiem czyjejś ręki, której nie było widać. Metal poruszył się zupełnie sam, błysnął zimnym światłem — i opadł, wytwarzając dźwięk bardziej podobny do spadającej kropli niż do stuknięcia. Paproch wydał ostrzegawczy pomruk, grzbiet wygiął w łuk. Zosia cofnęła głowę. Jej serce waliło tak, że czuła je w palcach. Mikołaj zacisnął usta, ale w jego oczach błysnęła iskra uporu. Nieznany przeciąg przeciągnął przez pokój zapach mokrych końskich włosów, atramentu i czegoś jeszcze — soli, może morza. Z okna zawiało lekko, chociaż było zamknięte. „Jeśli tylko lekko” — wyszeptał Mikołaj. „Tylko raz.” Zosia uniosła rękę. Kołatka czekała, najeżona drżeniem. W tej samej chwili prasa, zapomniana przez oddech, zaskrzypiała cicho, jakby przypominała sobie, że w ogóle istnieje. W kaszcie litery przesunęły się o milimetr, by złożyć kolejne słowo. Nowe, krótkie. Jeszcze nie całe. Jeszcze niepełne. Jej palce dotknęły metalu pióra, chłodnego jak wieczór po upale — i wtedy gdzieś w głębi drzwi coś zaczęło się przestawiać, jakby ktoś odsuwał zasuwę, której nie było widać...


Autor zakończenia:

Kategoria wiekowa: 8-12 lat
Data publikacji:
Przeczytano: 5
Zakończenia: Brak zakończenia? Pozwolisz, żeby tak zostało?
Kategoria:
Dostępne w językach:

Write your own ending and share it with the world.  Co było dalej?

Tylko zalogowani bohaterowie mogą dopisać własne zakończenie tej historii...


Podziel się historią

Brak zakończenia? Pozwolisz, żeby tak zostało?


Write your own ending and share it with the world.  Co było dalej?

Każde zakończenie to nowy początek. Dopisz własne i podziel się nim ze światem.