Czerwony sznurek i szept Borowego

Wieś spała jeszcze w ciepłym oddechu dnia, ale pierwsze świetliki już tańczyły nad rowem. Nad dachami pachniało dymem z ognisk i suszonym kwiatem lipy. Pośrodku obejścia babci Jadwigi rosła stara lipa, tak szeroka, że dwoje dzieci nie dałoby rady jej objąć. W pniu miała barć – wydrążoną komorę, z której od rana brzęczały pszczoły jak srebrne struny.
– Dzisiaj Kupała – mruknęła babcia, zawiązując czerwony sznurek na klamce drzwi. – Noc krótka, pieśni długie. Dla domowika miseczka mleka przy piecu, a dla was przypomnienie: po zmroku nie włóczyć się przy Wilczym Jarze. Rzeka niesie wianki, las niesie imiona.
Lena spojrzała na brata. Miała jedenaście lat i kieszenie zawsze pełne sznurków, piórek i pinezek, które „mogą się przydać”. Jaś, dwa lata młodszy, nosił przy pasku drewniany scyzoryk po tacie i notował wszystko w małym zeszycie, jakby świat trzeba było uwiecznić linijka po linijce.
– A jeśli las niesie nie nasze imiona? – parsknął, niby odważny, ale zerknął na lipę. Kot Bazyl wolno owinął się ogonem wokół własnych łap i zamruczał tak, jakby sam coś wiedział.
– Wtedy się kłania i idzie dalej – odparła babcia z uśmiechem. – A teraz do spichlerza po miód. Pszczoły dziś dobre jak słowo, ale nie tykajcie barci. Niech Borowy pilnuje lasu, ja do miski mleka dołożę miodu – domowik lubi słodkie.
Powietrze przy spichlerzu było rześkie. Drewniane ściany pachniały jałowcem, a przez szparę w deskach do środka sączyła się złota smuga. Lena wzięła gliniany garnek, Jaś podniósł pokrywkę. To wtedy ji dostrzegł coś jeszcze: mały gliniany gwizdek w kształcie ptaszka, schowany między słoikami. Uniósł go ostrożnie, dmuchnął raz, lekko, jakby chciał sprawdzić, czy to jeszcze pamięta piosenkę.
Gwizdek odpowiedział cichym „piii”, a pszczoły w barci zahuczały zgodnie, jakby ktoś dotknął strun harfy. Liście lipy zaszumiały, choć wiatr był spokojny. Błyśnięcia świetlików zgęstniały, splatając się w cieniutką, drżącą wstęgę prowadzącą wprost do pnia.
– Słyszysz? – szepnęła Lena, zaciskając palce na uchu garnka. – Jakby ktoś nas wołał.
– Pszczoły – próbował wytłumaczyć Jaś, ale sam zastygł, bo usłyszał to wyraźnie: imię. Powiedziane miękko, jak powiew, tak cicho, że mogło być tylko wyobraźnią.
„Lena...”
„Jaś...”
Kot Bazyl przeciągnął się i bezceremonialnie wskoczył na korzeń wystający z ziemi. Przeskoczył na następny, jak po stopniach, i podreptał w stronę pnia. Na wysokości dziecięcych kolan w korze ujrzeli coś, czego wcześniej nie było: wzór z cienkich, wygładzonych węzłów i nacięć, układający się w krąg. Między włóknami kory ktoś wplótł czerwoną nitkę – taką samą, jaką babcia zawiązała na klamce.
– To nie było tutaj rano – wyszeptała Lena. Serce miała szybkie jak skrzydła trznadla. – Przysięgam na mój notes.
Pod kręgiem węzłów tkwił niewielki drewniany kołek, jak guz. Jaś wyciągnął rękę, zawahał się. – Może nie wolno... – wymamrotał, ale ciekawość była jak swędzący komar: nie dała spokoju.
Dotknął kołka. Kora pod palcami drgnęła, jak żywa. Coś cicho zazgrzytało, zaszurało, a potem krąg w korze odsunął się, odsłaniając wąski otwór. Z wnętrza pnia popłynęło chłodne powietrze z zapachem miodu, mchu i burzy, która dopiero się rodzi.
– Niech mnie... – zaczął Jaś, ale urwał, bo w środku zapłonęły drobne światełka, jakby ktoś strząsnął gwiazdy do środka drzewa. Ukazały spiralne, ciasne schodki z korzeni, skręcające w dół, tak gładkie, jakby ktoś chodził po nich od bardzo dawna.
– Dzieci – rozległ się głos, który nie był głosem babci ani nikogo ze wsi. Był jak trzask suchej gałązki i szept trawy, jak bąbelki rzeki pod mostem. – Pora jedną rzecz naprawić, zanim noc sklei wszystkie ścieżki w jedną. Pomóżcie.
Lena i Jaś spojrzeli na siebie. Czerwony sznurek, który babcia przewiązała Lenie na nadgarstku „na wszelki wypadek”, zrobił się nagle ciepły, jakby ktoś trzymał jego drugi koniec gdzieś głęboko pod ziemią. Kot Bazyl wsunął łeb do środka i zamruczał tak nisko, że w schodkach aż zadrżało.
Gdzieś z pola, od strony rzeki, dobiegł śmiech i pieśni. Ognie Nocy Kupały błysnęły nad koronami drzew, a liście lipy zaszeleściły tak, jakby dawały znak. Z wnętrza pnia dobiegło trzykrotne, rytmiczne stukanie – tak równe, jak wrota, które czekają, aż ktoś je przekroczy.
– Idziemy? – spytała Lena, stawiając stopę na pierwszym korzeniu. I wtedy coś, czego nie zdążyli jeszcze zobaczyć, poruszyło się w ciemności poniżej i zawołało ich imiona po raz drugi, wyraźniej, jakby stało tuż pod nimi.
Autor zakończenia: