Drzwi Między Lekcjami

Drugiego dnia szóstej klasy w Alder Creek Middle unosił się zapach pasty do podłóg, ołówkowych wiórów i ciepłych, maślanych precli, które we wtorki sprzedawano w stołówce. Transparenty, które rada rodziców przykleiła w głównym korytarzu, wciąż zwisały w rogach: **WITAJCIE Z POWROTEM!** i **TU JESTEŚ U SIEBIE**, a wykrzykniki były trochę pomarszczone od wilgoci.
Maya Chen podparła biodro stosem nowych zeszytów i lawirowała przez kłębek siódmoklasistów dyskutujących o naborach do drużyny piłkarskiej. Lubiła tę poranną porę, pęd przed pierwszym dzwonkiem, kiedy każdy był gdzieś pomiędzy tym, kim był w zeszłym roku, a kim mógł się stać do zimy. Jej najlepszy przyjaciel, Jasper Reed, wyskoczył zza gabloty z trofeami jak surykatka, z plecakiem zwisającym otwartym i ołówkiem wsuniętym za ucho. Zawsze był w połowie szkicu albo żartu—zwykle obu naraz.
— Chen! — zawołał, celując w nią ołówkiem jak różdżką. — Alarm. Użyłem papieru w kratkę do matmy i teraz już nie widzę prostych linii.
— Od tego jest papier w kratkę — powiedziała Maya. — Gdzie Amira?
— Tutaj — odezwał się spokojny głos. Amira Patel wsunęła się obok nich, z włosami w równym warkoczu i planem lekcji pokolorowanym zakreślaczami. Miała już w głowie rozkład budynku i potrafiła wyrecytować menu obiadowe na następne dwa tygodnie. — Wychowawca to pani Flores, sala 203, i chyba powinniśmy już iść, jeśli nie chcemy spóźnienia drugiego dnia.
Ruszyli razem, mijając mural z łososiem przeskakującym po namalowanych skałach—maskotką Alder Creek—i tablicę korkową zapchaną plakatami kółek. Coś o Robotyce. Coś o Roczniku. Coś o Klubie Ogrodniczym, który potrzebuje wolontariuszy do podlewania ziół na dachu.
Maya lubiła poznawać nowe ścieżki, rysując w głowie mapę, gdy szła: trzy zakręty z sali gimnastycznej do biblioteki, dwa wyjścia na dziedziniec, skrót omijający zatkany Korytarz Trzaskających Szafek. Mama mówiła, że ma świetny zmysł kierunku. Młodszy brat twierdził, że jest właściwie gołębiem.
Godzina wychowawcza minęła w mgnieniu oka—formularze, przypomnienia i ogłoszenia trzeszczące w głośnikach: *Prosimy pamiętać o podpisywaniu pudełek śniadaniowych. Prosimy nie przynosić do szkoły żywych owadów ponownie.* Maya zakreśliła na planie lekcji plastykę małą gwiazdką. Czwarta godzina. Pan Holloway. — To ten, co robi rzeźby z drutu ze starych wieszaków — szepnął Jasper. — W zeszłą wiosnę przerobił wieszak na płaszcze na smoka.
Kiedy trzy pierwsze lekcje przemaszerowały już obok—kontrakty BHP na przyrodzie, oczekiwania na WOS-ie, quiz z matmy, który niby nie miał się liczyć, a i tak spociły jej się dłonie—Maya potrzebowała miękkiego szumu sali plastycznej jak roślina słońca. Pan Holloway miał koszulę z plamami farby wyglądającymi na celowe i krawat w drobne ołówki. Smugi słońca przecinały wysokie okna; stoły były nakrapiane; w powietrzu unosił się lekki zapach gliny.
— Witajcie, twórcy! — powiedział, klaszcząc raz. — Dziś zaczynamy od map. Nie Google, nie atlasów—waszych map. Narysujcie drogę, którą codziennie tu docieracie. Nie tylko ulice. Chwile. Mijacie kota? Niebieską skrzynkę pocztową? Kałużę, która nigdy nie znika? Zaznaczcie to. Mapa jest opowieścią waszych kroków.
Wysłał ich do szafki po duże arkusze papieru i wtedy Maya to znalazła. Wysunęła szufladę i zobaczyła cienką tekturową tubę wsuniętą za bloki akwarelowe, z końcem zaklejonym krążkiem taśmy malarskiej. Ktoś napisał zawijasami: **NIE WYRZUCAĆ**.
— To dla kogoś? — zapytała.
Pan Holloway zerknął. — Och! To chyba z zeszłego roku. Ekipa sceniczna zostawiła tu jakieś plany. Możecie obejrzeć, ale delikatnie, proszę. Niektóre linie są fancy tuszem, który się rozmazuje, jeśli kichnie.
Maya ostrożnie odkleiła taśmę i wysunęła zwinięty arkusz. Rozwinął się z cichym westchnieniem na stole. Jasper się pochylił. Amira poprawiła okulary. Papier był gruby i kremowy, lekko pożółkły. Na środku widniał szczegółowy rysunek Alder Creek Middle: korytarze, sale, klatki schodowe, podpisy równym drukiem. Ale to nie była dokładnie ta mapa, co na stronie szkoły. Sala plastyczna—117—miała obok maleńką połówkę numeru ciemniejszym atramentem, jak szept: **117½**. Przy zachodniej klatce schodowej widniała mała, staranna notatka: **TRZESZCZY NA 4. STOPNIU**. W rogu biblioteki ktoś narysował piórko, a mały prostokąt drzwi na dach zacieniował kreskowaniem przypominającym deszcz.
Na dole, cienkimi zielonymi literami, jakby piórem: **ALDER CREEK MIDDLE—WEWNĘTRZNY PLAN OBIEGU. REWIZJA: DZWONEK 0.**
— Co to Dzwonek 0? — mruknął Jasper, jakby papier miał odpowiedzieć.
— Nie ma Dzwonka 0 — powiedziała Amira, ale jej głos lekko się omsknął. — Mamy siedem lekcji. Dzwonek dzwoni między nimi.
Maya sięgnęła po ołówek. Chciała prześledzić kształt ich trasy, jak prosił pan Holloway. Kiedy opuszczała końcówkę, zauważyła coś jeszcze. Obok ściany audytorium był mały prostokąt z napisem **MAINTENANCE C**. Pokój socjalny? Schowek? W rogu wiodła linia tak cienka, że prawie jej nie dostrzegła, od **MAINTENANCE C** do kwadratu, którego nie było na żadnej mapie, jaką widziała. Kwadrat nie miał etykiety, tylko przerywaną ramkę i notatkę tym zielonym pismem: **GDY ZEGARY SIĘ NIE ZGADZAJĄ**.
— Myślisz, że to zrobiła ekipa sceniczna? — szepnęła Maya.
— Albo woźni — powiedział Jasper. — Może to ich tajna skrytka na przekąski.
— Wy i wasze teorie — mruknęła Amira, ale też się pochyliła. — Pewnie żart.
Pan Holloway przespacerował obok i uśmiechnął się do kłębowiska ich głów. — Coś ciekawego?
— To szkoła — powiedziała Maya. — Ale nie do końca. Jest połówka numeru. I „Dzwonek 0”. I… — zawahała się. Nie wiedziała, czemu nie chce mówić na głos o zegarach.
— Ekipa sceniczna uwielbia rysować rzeczy, których reszta z nas nie widzi — powiedział z czułością. — Możecie użyć dużego papieru. Zostawcie rolkę na naszym stole.
Rysowali do końca lekcji, ale oczy Mai co chwilę zsuwały się ku drobnym zielonym literom. Gdy zadzwonił dzwonek na lunch, sala wybuchła zgrzytem krzeseł i gwarem. Jasper zwinął mapę i wsunął pod ramię jak pirat zwój skarbów.
— W stołówce? — uniósł brwi. — Rozłożymy i zobaczymy, czy zgadza się z układem.
Amira zawahała się. — Możemy spojrzeć. Ale jak nauczyciel powie, żeby schować, to chowamy.
Stołówka brzmiała jak sztorm tac. Wcisnęli się przy stolik na tyłach, mijając grupę ósmoklasistów strzegących góry frytek. Maya rozłożyła mapę na płasko, przyciskając rogi kartonikami po mleku. Palcem prześledziła drogę z plastyki do kolejki po jedzenie, potem uniosła głowę, by sprawdzić trasę w rzeczywistości. Korytarz widoczny przez otwarte drzwi się zgadzał… poza jednym. Małe drzwi magazynowe przy audytorium—zwykłe szare drzwi z wyblakłym napisem **CUSTODIAL**—teraz miały przyklejoną skrawkiem taśmy kartkę z numerem nabazgranym czarnym markerem.
**117½.**
— Widzieliście to wcześniej? — zapytał Jasper.
— Nie — odparła cicho Amira. — Tego nie było.
Maya wpatrywała się, aż cyfry się rozmazały. Spojrzała na duży zegar nad ladą. Wskazywał 12:02. Jej zegarek—ustawiony na pierwszy dzwonek rano—pokazywał 12:04.
— Zegary się nie zgadzają — powiedziała, zanim zdążyła się powstrzymać.
Jasper podążył jej spojrzeniem i cicho zagwizdał. — Okej, to dziwne.
— Zbieg okoliczności — powiedziała Amira, ale już składała plan lekcji i wsunęła go do kieszeni, jakby chciała mieć wolne obie ręce.
Jedli szybko. Jasper wymienił swoje marchewki na dwa plasterki jabłka Mai. Serwetka przemknęła w powietrzu. Ósmoklasiści zaczęli skandować coś o dodatkowym ketchupie. Kiedy hałas narósł, Maya spojrzała na mapę i zapomniała oddychać.
Linia—ta cienka, niemal niewidoczna, która prowadziła od **MAINTENANCE C** przez stronę—była ciemniejsza. Nie nowa. Ale pogrubiona miejscami, jak ścieżka po wielu krokach. Obok przerywanego kwadratu z bezimiennym polem pojawił się malutki dopisek, którego wcześniej nie było: **DZISIAJ**.
— Okej — powiedział cicho Jasper. — To niemożliwe.
— Może ktoś nas wkręca — powiedziała Amira, ale brzmiała, jakby chciała, by zdanie samo ją przekonało.
Zadzwonił dzwonek na sprzątanie. Tace brzęczały. Maya musnęła litery samym czubkiem palca. Atrament nie był mokry; papier był jednak ciepły pod skórą, jakby ktoś dopiero co wyjął go z nasłonecznionego okna.
— Mamy dwadzieścia minut — powiedziała. — Moglibyśmy po prostu… przejść obok.
— Przejść obok — powtórzyła Amira. — Niczego nie otwierać. Nie dostać szlabanu.
Maya zwinęła mapę i przytuliła do piersi. Wymknęli się z kipiącej stołówki do głównego korytarza, trzymając się krawędzi jak ryby. Plakaty patrzyły na nich drukowanymi oczami: **DOŁĄCZ DO ZESPOŁU**, **KLUB HISZPAŃSKI W WTOREK**, **ZGUBIONO: NIEBIESKA BUTELKA ZE STICKERAMI**. Jeśli ktoś ich zauważył, to tylko jako troje szóstoklasistów krążących po orbicie starszych planet.
Na rogu przy audytorium czekały drzwi woźnych. Z bliska skrawek papieru z **117½** został przyklejony starannie w czterech rogach, jakby ktoś bardzo nie chciał, żeby odpadł. Szara farba na drzwiach była odpryśnięta tam, gdzie przez lata naciskały dłonie. Na dole widać było cienką linię światła, jakby podłoga po drugiej stronie gwałtownie opadała. Duży zegar nad lobby pokazywał 12:12. Zegarek Mai 12:09.
— Rozjechane o trzy minuty — mruknął Jasper. — Albo do przodu o trzy. Zależy, który zegar się myli.
— Albo który ma rację — powiedziała Amira.
Przemknęła grupa chóralna, śmiejąc się. Woźny z wiadrem skinął im głową i poszedł dalej. Korytarz ucichł, jakby ktoś przykręcił gałkę głośności. Maya słyszała brzęczenie lamp i szept nawiewów. Słyszała własny oddech.
— Tylko patrzymy — powiedziała. — Patrzymy i jeśli zamknięte, wracamy na lekcję.
Jasper położył dłoń na metalowej klamce. — Zimna. — Zerknął na Mayę. — Na trzy?
— Czekaj — powiedziała Amira. — A jeśli tam jest—
System nagłaśniający zaskrzeczał. Wszyscy podskoczyli. — Dzień dobry — odezwał się wice dyrektor, wesoły i trochę metaliczny. — Przypominamy, że kiermasz książek otwiera się po lekcjach w bibliotece. Prosimy też nie podtrzymywać otwartych drzwi zewnętrznych. — Głośnik ucichł miękkim kliknięciem. Maya prychnęła śmiechem, którego nie wiedziała, że wstrzymywała, i poczuła, jak coś w piersi zaczyna się śmiać, po czym zmienia się w coś innego, kiedy zobaczyła oczy Jaspera.
— Na trzy — wyszeptał. — Raz… dwa…
Klamka poruszyła się, zanim jej dotknęli. Obróciła się odrobinę, jakby wypuszczono wstrzymany oddech. Z szpary przy podłodze rozwinęła się nitka chłodnego powietrza, pachnącego jak deszcz na starym papierze. Skrawek z **117½** zaszeleścił w przeciągu, którego nie robiła żadna kratka w korytarzu.
Palce Mai zacisnęły się na zwiniętej mapie. Zielony atrament przy krawędzi raz zapulsował pod jej dłonią—nie światłem, nie blaskiem—po prostu jak coś żywego, co przeciąga się po przebudzeniu.
— Trzy — wyszeptał Jasper, gdy drzwi uchyliły się od środka.
Autor zakończenia: