Czy wiesz, że?

Drzwi w kropli deszczu


Drzwi w kropli deszczu
Kamionek nad Wierzbą wydawał się zwyczajny, jeśli nie liczyć zegara na ratuszowej wieży, który raz w roku mylił się o jedno uderzenie. Mieszkańcy machali na to ręką, mówiło się, że to przez wiatr od rzeki, który ma własne zdanie o czasie. Zosia lubiła ten błąd w zegarze. Wydawało jej się, że wtedy świat na moment drży, jakby ktoś odchylał zasłonę i zaglądał do środka. Sklep cioci Neli na rogu rynku pachniał krochmalem, mokrą wełną i ciepłym deszczem, nawet w środku lata. Nad drzwiami kołysał się szyld: „Pod Chmurką — parasole, parasolki i parasolety”. W środku setki parasoli wisiały na hakach jak gwiazdy o jedwabnych, wzorzystych orbitach. Były takie z rączkami w kształcie łabędzi, w kratkę, w kropki, a nawet jeden, który zmieniał kolor w zależności od pogody — przynajmniej tak twierdziła ciocia Nela, gdy ktoś pytał o cenę. — Tego dziś nie dotykamy — powiedziała rano, stukając paznokciem w szklaną gablotę w głębi sklepu. W gablocie leżał złożony parasol z dziwnie cienkim drutem i rączką jak kropla, w której zamarzło światło. Nad gablotą wisiała karta z wypisanym starannie piórem zdaniem: „Nie otwieraj przed pierwszym deszczem konwaliowym”. — A skąd wiadomo, że jest konwaliowy? — parsknął Maks, kuzyn Zosi, który przyjechał na wakacje z miasta i wszystko testował śrubokrętem. — Co, padają z nieba kwiatki? — Pachnie — powiedziała ciocia i uśmiechnęła się tak, że jej okulary błysnęły. — I dzwoni trochę ciszej niż zwykły. Zobaczycie. A teraz, dzieci, pilnujcie sklepu. Ja idę do krawcowej zszyć poszycia. Jeśli przyjdzie klient, zaproście go do obejrzenia witryny i nie sprzedawajcie niczego, co syczy. A jeśli zacznie padać i poczujecie zapach konwalii, zamknijcie okiennice i… — zawiesiła głos, patrząc na nich znad oprawek. — Nie dotykajcie gabloty. Poradzę sobie po powrocie. Zosia i Maks przytaknęli jednocześnie, ale każde z inną miną. Zosia z lekką tremą, bo czuła, że będzie się działo coś wyjątkowego; Maks z miną kogoś, kto już wewnętrznie otworzył każdą istniejącą gablotę, przynajmniej w wyobraźni. W drzwiach zawisł na moment kot Pstryk, skośnooki rozbójnik z podwórka, po czym zniknął, jakby ktoś go zdmuchnął. Zosia została przy ladzie, zapisując w grubym zeszycie nazwy parasoli, które ciocia wymyślała od niechcenia: „Szelestnik”, „Sowa do Mżawki”, „Wstydliwy w Paski”. Maks z kolei zanurkował pod blat, gdzie w kartonach leżały druty, śruby i kółeczka — jego królestwo. — Patrz — mruknął po chwili, wyciągając z pudełka drobny mosiężny kluczyk. Był gładki, jakby ktoś wypolerował go kroplami wody, a na jego główce wytrawiono maleńką kroplę. Gdy Maks wziął go do ręki, klucz zrobił się zaskakująco ciepły. — Zabawka do gabloty? — Nie ruszaj — powiedziała odruchowo Zosia, chociaż sama nachyliła się bliżej. Klucz wyglądał, jakby należał do kogoś, kto zawsze nosi przy sobie odrobinę deszczu. — Odłóż, zanim ciocia… W tej samej chwili zegar na ratuszu uderzył trzynaście razy. Dźwięk był miękki i zawziął się, by przez moment unosić się w powietrzu dłużej niż zwykle. Zosia poczuła w gardle drobną igiełkę napięcia. Maks zachichotał. — No proszę — powiedział. — Twój ulubiony błąd. Zapach przyszło najpierw. Lekki, ale wyraźny, jak świeżo oberwany kwiatuszek przyłożony do nadgarstka. Powietrze w sklepie zatrzepotało, jakby ktoś przeciągnął skrzydłem, i na szybę witryny spadły pierwsze krople. Nie były większe niż łebki szpilek, ale każde uderzenie brzmiało delikatnym dzwonkiem. Zosia wciągnęła powietrze nosem i aż się cofnęła. — Konwalie — powiedziała szeptem. — A żeby ciocia — zaczął Maks, ale już pędził do okiennic. Zatrzasnęli je razem z hukiem, tak jak kazała. Deszcz cichutko dzwonił teraz po drewnie i blaszanym parapecie. Świat za oknem przygasł, jakby ktoś przykrył go płótnem. W sklepie zrobiło się półmrok i nagle bardzo wyraźnie słychać było tykanie małego zegarka, który ciocia trzymała w pudełku po kremie. Na szkle gabloty pojawił się napis. Nie był namalowany; wyglądał, jakby powstał z kropli, które ułożyły się w litery, zaczęły skrzeć i świecić leciutko. Zosia czuła, jak jej skóra na karku gęsią się na mak. Stanęli z Maksem tak blisko, że ich oddechy zostawiły okrągłe plamy na szybie. „Deszcz trzynasty. Użyj klucza, który sam wybierze dłoń.” — To jakieś żarty cioci — powiedział Maks, ale nie brzmiał już tak pewnie. Słowa na szkle drżały, jakby krople bały się upaść. — Klucz? Jaki klucz… Dotknął odruchowo kieszeni spodni. Przez materiał czuł ciepło mosiężnej główki. Zosia spojrzała na jego rękę, potem znów na napis. Oboje w tym samym momencie połknęli ślinę. — On cię wybrał — wyszeptała. — Albo ty jego. Maks wykrzywił usta, żeby zrobić minę „mnie tam nie obchodzi”, ale nic nie powiedział. Wsuwając palce do kieszeni, wyciągnął klucz. Gdy trzymał go na dłoni, wydawało się, że w środku drzemie malutkie słońce. Deszcz dzwonił równo, jak metronom. Gablota zapiszczała cicho, jakby była żywa i właśnie przeciągała się po drzemce. — To może… się sama otworzy? — zasugerował Maks, niezbyt odważnie. — Bez nas? Zosia pokręciła głową. Na krawędzi szyby krople ułożyły się w kolejne słowa, powoli, cierpliwie: „Próg Deszczu czeka.” — Próg… — Zosia aż musiała usiąść na stołku. — Próg czego? Dalszy ciąg napisu nie pojawił się. Zamiast tego podłoga pod ich stopami jakby odetchnęła, drewno zachrzęściło i zaskamlało. Ciężkie parasole na hakach zaszumiał, jak wysokie trawy na wietrze. Z gabloty odbiło się mleczne światełko, które popłynęło przez sklep jak rozlana mleczna wstążka i zatrzymało się przy tylnej ścianie. Tam, gdzie ciocia Nela dawno temu namalowała na tynku duże, zielone paprocie i — dla ozdoby — drzwi bez klamki. Tyle że drzwi, jak dotąd, były tylko farbą. Teraz w miejscu namalowanej dziurki od klucza pojawił się cień, gęstszy od reszty, jakby na ścianie zakwitła kropla nocy. Maks odruchowo podszedł bliżej. Zosia ruszyła za nim, czując jak każda deszczowa nuta wpycha jej do brzucha małe, trzepoczące obawy. — To głupie — mruknął, żeby dodać sobie otuchy. — Ściana to ściana. Przyłożył palce do cienia. Pogłaskał go, jak się głaszcze kotka, który może ugryźć. Cień ugiął się, jakby był skórą bębna. Zosia poczuła ciarki aż do czubka głowy. — Masz klucz — przypomniała bezgłośnie. Maks spojrzał na nią. Ścisnął mosiężną główkę tak mocno, że b knykcie zbielały. Klucz był ciepły, teraz wręcz gorący, ale nie palił. Kiedy przyłożył go do cienia, ten wciągnął metal do środka jak wodę. Usłyszeli dźwięk — nie klikanie, nie trzask, tylko coś jak kropla spadająca do pustej studni i uderzająca o powierzchnię, która okazuje się nie być wodą, tylko czymś, co udaje wodę lepiej niż woda. Parasole zaszeleściły jednocześnie, jakby przytaknęły. Zegar na ratuszu nie bił już, ale gdzieś w środku sklepu czas podwinął się i usiadł grzecznie pod ladą. Zosia miała wrażenie, że gdyby krzyknęła, jej głos odbiłby się i nie wrócił. — Trzeba przekręcić — powiedział cicho Maks. — Na trzy? — Na trzy — potwierdziła i sama prawie nie poznała swojego głosu. Liczyli szeptem, tak jak liczy się kroki, żeby nie zbudzić śpiącego domu. — Raz. W sklepie zamigotał słoneczny kurz, jakby z tyłu zapalono jedno, maciupeńkie światło. — Dwa. Pstryk, kot, zaskrzypiał gdzieś zza beczki z masztami i przestał oddychać. Albo tylko tak się wydawało. — Tr… Nie dokończyli. Klucz obrócił się sam, płynnie, posłusznie, jakby cały czas czekał na ten moment. Cień dziurki od klucza zmienił się w głębię. Farba drzwi zaczęła spływać po ścianie, jak akwarela rozcieńczona łzą. Pod spodem nie było cegieł. Była drewniana framuga, stara, wypolerowana dotykiem dłoni, których tu nigdy nie było. Klamka, z metalu tak matowego, że wchłaniała światło, ustawiła się bokiem, gotowa. — Słyszysz? — Zosia złapała Maksa za rękaw. Po drugiej stronie coś stuknęło. Jak odległe kroki na mokrym kamieniu. Jakb piasek przesypujący się przez palce. Jak… ktoś, kto zatrzymał się tuż przy drzwiach, a może sam próg oddychał? Do nozdrzy wdarł się zapach, którego nie znała: rzadka zieleń, zimne igliwie i coś jeszcze, jak mróz rozbity na milion malutkich gwiazd. — Gdyby ciocia… — zaczęła Zosia, lecz nie skończyła, bo wszystkie parasole jednocześnie pochyliły się odrobinkę w ich stronę, jak łany pod deszczem. Sklep zdawał się słuchać. Maks położył dłoń na klamce. Zmarszczył brwi. — Albo teraz, albo nigdy — powiedział prawie niedosłyszalnie, chociaż nikt ich nie poganiał. Gablota za ich plecami wydała dłuugi, cichy dźwięk, jak nuta przeciągnięta smyczkiem. Litery z kropli na jej szybie zsunęły się i ułożyły nowe słowo. Zosia nie zdążyła przeczytać, bo w tym samym momencie klamka poruszyła się sama, jakby ktoś po drugiej stronie ujął ją dokładnie w tym samym czasie. Przez powstałą szparę przeciągnął się pasek światła, nie białego i nie żółtego, tylko takiego, które miało w sobie i poranek, i północ. Coś w nim zaszeptało, jak bardzo daleki liść, który zna ich imiona. — Zosia… — wybrzmiało, ledwie słyszalne, gdzieś pomiędzy kroplami. Klamka drgnęła drugi raz, pewniej. Framuga odpowiedziała cichym skrzypnięciem, tak miękkim, że bardziej się czuło niż słyszało. Maks spojrzał na Zosię, Zosia na Maksa. Obydwoje nabierali powietrza tak ostrożnie, jakby każde kolejne mogło rozhuśtać cały sklep. Po drugiej stronie kroki zbliżyły się jeszcze o dwa tempa i zatrzymały dokładnie na…


Autor zakończenia:

Kategoria wiekowa: 8-12 lat
Data publikacji:
Przeczytano: 11
Zakończenia: Brak zakończenia? Pozwolisz, żeby tak zostało?
Kategoria:
Dostępne w językach:

Write your own ending and share it with the world.  Co było dalej?

Tylko zalogowani bohaterowie mogą dopisać własne zakończenie tej historii...


Podziel się historią

Brak zakończenia? Pozwolisz, żeby tak zostało?


Write your own ending and share it with the world.  Co było dalej?

Każde zakończenie to nowy początek. Dopisz własne i podziel się nim ze światem.