Drzwi za gablotą

Szkoła Podstawowa nr 27 była z czerwonej cegły i miała wieżyczkę, na której wiatr zimą grał własne koncerty. W poniedziałkowe poranki korytarze pachniały kredą, mokrymi kurtkami i świeżo parzoną kawą z pokoju nauczycielskiego. Po lewej stronie od głównego wejścia stała wielka, oszklona gablotka z dyplomami i gazetką szkolną. Pod nią zawsze zatrzymywały się dzieci z 5b, bo plotki rozchodziły się stąd szybciej niż dzwonki.
Lena Stawicka, jedenastolatka o ciemnych włosach upiętych w kucyk i wiecznie ołówku za uchem, lubiła rysować plany. Miała w plecaku zwiniętą w rulon mapę szkoły, zrobioną na zajęcia z kółka plastycznego. Olek Pietras, wysoki jak na swój wiek i z wiecznie rozczochraną grzywką, wolał konstruować: składał z klocków roboty, które potrafiły sprzątać biurko lepiej niż niektórzy uczniowie.
— Widzisz to? — szepnęła Lena wchodząc na pierwszą przerwę. Zatrzymała się przed gablotką.
Na środku wisiała kartka z napisem: „Wystawa: Nasza szkoła oczami uczniów”. Niżej, przyczepione pinezkami, rysunki. Jeden z nich sprawił, że Lenie momentalnie zadrżała dłoń, którą poprawiała szalik.
Przedstawiał front szkoły z wieżyczką, dokładnie tak jak Lena ją widziała każdego dnia. Podpis z boku mówił: „L.S.”. Lena przełknęła ślinę.
— To są moje inicjały… ale ja tego nie oddawałam — wyszeptała.
Olek przybliżył twarz do szyby.
— Może ktoś inny też ma L.S.? Lena Sobolewska? Leon Szczerba?
— Nie znam żadnego Leona — mruknęła Lena, a potem uniosła brwi. — Patrz na to okno na trzecim piętrze, po lewej. Widzisz? Zapalone światło.
— No i co?
— Przed chwilą go nie było.
Olek parsknął śmiechem, ale zaraz spoważniał, bo kiedy Lena palcem przesunęła wzdłuż szkła, ich odbicia poruszyły się, a okno na rysunku… zamigotało. Jakby ktoś w środku machnął zasłoną. Pinezki skrzypnęły. Pod podpisem pojawiła się cienka, ledwo widoczna kreska, której Lena była pewna, że wcześniej tam nie dostrzegła: „Pracownia 13. Otwarte drzwi — dziś, 14:00”.
— Nie ma u nas żadnej trzynastki — powiedział Olek, z tym swoim tonem odkrywcy, który już liczy na skarb. — Numeracja kończy się na dwunastce i skacze do czternastki. To przez przesądy pani sekretarki.
— Albo… — Lena zamilkła, bo pani w zielonym swetrze od biblioteki właśnie przyniosła nowe książki do gablotki. — Spytamy, jak nikt nie słucha.
Na języku polskim pani Mewa, której nazwisko zawsze wydawało się uczniom lekko żartobliwe, rozdawała kartki i długopisy z piórkiem na końcu. Mówiła o opowiadaniach, o budowaniu świata, o tym, że „szczegóły są jak ziarnka piasku: z nich tworzy się całe plaże”. Lena zapisywała, ale w głowie wciąż miała świetlne okno na rysunku.
Po dzwonku na drugiej przerwie powietrze zadrżało, jakby bell z wieżyczki zadzwonił nie dwa, nie trzy, ale pięć razy, choć szkolny dzwonek był elektryczny i zawsze brzmiał identycznie. Dzieci przewinęły się przez korytarz, a Lena z Olkiem stali przy planie ewakuacyjnym i liczyli drzwi.
— Dziesięć, jedenaście, dwanaście… czternaście — wyliczał Olek. — Widzisz? Nie ma trzynastki.
— To po co byłby ten napis? — Lena pochyliła się, żeby zobaczyć coś bliżej pod gablotką. Żółte światło, które bez przerwy wpadało przez kolorowe witraże na klatce schodowej, przesuwało się po podłodze jak tęczowa rzeka. W pewnym momencie błękitny trójkąt zatrzymał się tuż przy lewej nóżce gabloty i zamienił się w strzałkę, idealnie wymierzoną w listwę przypodłogową.
— Widziałeś? — syknęła Lena, czując dreszcz na karku. — To wygląda jak wskazówka.
— Albo jak przypadek — mruknął Olek, ale już klękał i zaglądał pod gablotę. — Jest kółko! Na kółkach. Możemy ją przesunąć.
Gablotka była ciężka. Skrzypiała jak stare drzwi w filmach, chociaż była przykręcona do ściany. Lena spojrzała nerwowo na tłum uczniów. Wszyscy zajęci byli kanapkami, gilgotaniem się piórnikami i przewijaniem kartek w zeszytach do muzyki. Pani od matematyki stała daleko, przy schodach, i rozmawiała z dyrektorem.
— Na trzy — szepnął Olek. — Raz, dwa…
Popchnęli. Najpierw o centymetr. Potem o pięć. Gablotka zadrżała, kurz zatańczył w słupie światła. Za nią, zamiast zwykłej ściany, widać było pionową szczelinę w farbie, jakby ktoś kiedyś odrysował kształt prostokąta i potem go zamalował. Na wysokości oczu, gdzie powinna być klamka, była metalowa rozetka w kształcie gwiazdy.
— To jest niemożliwe — wydyszała Lena. — Tu jest… drzwi?
— Nie mów nikomu — Olek przyciszył głos. — Chodźmy po woźnego. Albo lepiej nie. On i tak powie, że to „archiwum”, i nas wygoni.
Niemal w tym samym momencie zobaczyli pana Teofila, woźnego z wąsem jak szczotka, jak przechodzi korytarzem z pękiem kluczy tak wielkim, że można było nim dzwonić do rytmu kolęd. Zatrzymał się przy nich, zmrużył oczy i westchnął.
— A wy co tu, młodzieży, kombinujecie? — spytał, ale w jego głosie nie było złości, tylko zmęczenie i coś, co Lena nazwałaby wzruszeniem.
— Panie Teofilu… — zaczęła ostrożnie. — Czy w tej szkole jest sala numer trzynaście?
— Nie ma — odpowiedział natychmiast, aż za szybko. — Nie było i nie będzie. Przynajmniej na rozkładzie lekcji. — Odetchnął i dodał ciszej: — Kiedyś tu była pracownia, stara jak moja drabina. Zamknęli, jak budynek odnawiali. I dobrze. Mniej sprzątania.
— A co było w tej pracowni? — zapytał Olek, udając obojętność, która nikogo nie zwiodła.
— Światła, szkła, opowiadania… — wymamrotał pan Teofil i zamrugał, jakby ocknął się ze snu. — Starzy nauczyciele różne rzeczy zbierali. Idę zanieść żarówki do biblioteki. Nie grzebcie za gablotą. — Pstryknął palcem o rozetkę w kształcie gwiazdy, jakby chciał ją zbyć, i poszedł.
Lena i Olek stali przez chwilę bez słowa. Wystarczyło im jedno spojrzenie, żeby ustalić plan: wrócą tu po lekcjach, kiedy korytarze będą puste. Lena wyjęła z kieszeni cienki notes. Narysowała gwiazdę, szczelinę, nawet śrubę, która wystawała z listwy. Pod spodem napisała: „14:00 — otwarte?”
Do końca dnia ich myśli były daleko od ułamków i przypadków gramatycznych. Na plastyce pani Mewa poprosiła ich, żeby wynieśli sztalugi do magazynku przy sali 12. Pan Teofil otworzył im kłódkę, grzebiąc w pęku kluczy, w którym każdy miał inny kształt. Jeden z nich zwrócił uwagę Leny: miał główkę w kształcie małej gwiazdy, dokładnie takiej jak rozetka. Kiedy oddawali sztalugi i dziękowali, kluczyk musnął Lenę po rękawie. Zaczepił się o cieniutki zaczep od jej ołówkowego piórnika. Pan Teofil pośpieszył już do następnej sprawy. Lena odpięła piórnik i zamrugała: gwiazda została przy niej, jakby niepostrzeżenie odczepiła się od reszty.
— Oddamy po wszystkim — powiedziała szybko do Olka, który zdążył tylko otworzyć usta. — Przecież nie kradniemy. Po prostu… pożyczamy.
Chwilę przed czternastą korytarze opustoszały. Pani sekretarka zamykała okienko i nalewała sobie herbaty. Witraż na klatce schodowej rzucał kolorowe plamy na ściany, tańczące i zmienne. Lena i Olek stanęli przy gablotce. Światła w rysunku… znów były inne. Na trzecim piętrze, w tym samym oknie, ktoś namalowany jakby cienką kreską machał do nich maleńką dłonią. Lena poczuła, jak po plecach przebiega jej delikatny, chłodny prąd.
— Gotowa? — zapytał Olek, chociaż oboje wiedzieli, że to pytanie bez sensu.
— Jasne — odpowiedziała Lena i uśmiechnęła się, choć jej palce były lodowate.
Razem przesunęli gablotę, tym razem szybciej, jakby nogi same wiedziały, co robić. Szczelina zarysowała się ostrzej w świetle. Rosnący cień wieżyczki padał akurat na rozetkę, sprawiając, że gwiazda zdawała się świecić w swoim cieniu.
Lena wsunęła palce w kieszeń i wyjęła klucz. Był cięższy, niż wyglądał, i lekko drżał, jakby w środku coś tykało. Przyłożyła go do gwiazdy. Wzór pasował idealnie. Zamek w środku zapiał cicho, a potem zaklekotał, jakby dawno nikt do niego nie zaglądał. W tym samym momencie szkolny radiowęzeł zaskwierczał i z głośników, które zwykle podawały tylko komunikaty o zagubionych czapkach, popłynął szept.
— Proszę nie wchodzić — powiedział głos dziecka. — Jeszcze nie teraz.
Lena zamarła, a Olek spojrzał w górę na czarne oczka głośników. Głos nie był pani sekretarki ani żadnego nauczyciela. Brzmiał jak ktoś, kogo nigdy nie widzieli, a jednak znali od dawna, jak znajoma melodia słyszana przez sen.
— Słyszałaś to? — wydusił Olek.
— Tak — odpowiedziała Lena, a palce same, bez pytania o zgodę, przekręciły klucz.
Zamek ustąpił. Drzwi, których nie było na żadnym planie, uchyliły się na szerokość dłoni. Z wnętrza wylało się zimne, błękitne światło, pachnące kurzem i farbą olejną, i czymś jeszcze, czego żadne z nich nie potrafiło nazwać. Powietrze uniosło brzeg szalika Leny, a z głębi, w ciemniejszym kącie, coś się poruszyło i zrobiło krok w stronę szczeliny.
Autor zakończenia: