Dwuminutowa Klepsydra

Słońce chowało się właśnie za czerwone dachy Szkoły Podstawowej nr 7, barwiąc korytarz ciepłą pomarańczową smugą. Pachniało plasteliną, mydłem i czymś jeszcze—miętą. Hania stała na palcach, żeby przyczepić plakat z uśmiechniętą pastą do drzwi gabinetu stomatologicznego. Na plakacie było napisane: "Dwie minuty, okrężne ruchy, uśmiech na całe dni".
— Wyżej—podpowiedział Olek, trzymając rolkę taśmy. — Żeby wszyscy od razu widzieli.
— Wyżej już nie dam rady — sapnęła Hania, ale i tak podniosła plakat o kilka centymetrów. Hania miała jedenaście lat, poważny wzrok i zeszyt pełen naklejek z zębami w koronkowych czapkach (bo czemu nie). Olek, o rok młodszy, nosił czapkę z daszkiem w brzoskwiniowe wiaderka i uważał, że szczotkowanie jest jak sport: najpierw rozgrzewka, potem seria ruchów i finisz z płukaniem.
W gabinecie, który uczniowie nazywali Gabinetem Uśmiechu, błyszczały kafelki z rybkami, na ścianach wisiały zdjęcia szczotek jak z katalogu sztuki, a na środku stała duma klubu—dwuminutowa klepsydra. Nie byle jaka: wysoka jak termos, w środku drobny, błękitny piasek migotał jak na plaży pod gwiazdami.
— Jeśli jutro cała czwarta B przejdzie próbę dwuminutowego szczotkowania, dostaniecie złotą nalepkę na tablicę — uśmiechnęła się dr Róża Lśniewska, szkolna dentystka, która naprawdę nazywała się tak, jakby jej zęby świeciły nawet w deszczu. — A dziś wieczorem… Nocne Szczotkowanie! Słyszeliście? Prelekcje, konkursy, bez cukru, ale z sokiem z malin.
— I z nitką dentystyczną XXL — mrugnął Olek, bo akurat rozwinął próbkę nici i porównał ją do serpentyny.
— Dobrze, wy dzielni pomocnicy, ja skoczę do magazynku po więcej kubeczków i past. Pilnujcie gabinetu — powiedziała dr Róża i zniknęła w korytarzu.
Po minucie ciszy Hania zauważyła coś dziwnego. Piasek w klepsydrze przestał płynąć. Zatrzymał się w pół drogi, jakby ktoś nacisnął pauzę. Jedno ziarenko zawisło na szyjce, zawstydzone, że nie wie, gdzie spaść.
— Te klepsydry tak potrafią? — Olek przyłożył oko do szkła. — Halo, czas, pracujemy!
Z umywalek dobiegł ich niski dźwięk, coś jak mruczenie czajnika, który nie może się zdecydować, czy już wrzeć. Lustro na ścianie zamgliło się i, choć nikt nie oddychał w jego stronę, na parze rozkwitły słowa: Szoruj… szoruj…
— To… ktoś robi żart? — Hania przełknęła ślinę i natychmiast pomyślała, że to dobry znak: ślina dba o zęby. — Pan Feliks?
Na podłodze, pod szafką z kubkami, rozsypały się drobniutkie, błyszczące okruszki. Nie wyglądały jak cukier. Bardziej jak kryształki soli, ale miały lekko miętowy zapach i, kiedy Hania dotknęła palcem, zaświeciły jak świetliki.
— Nie gryź tego! — Olek aż podskoczył. — To może… eee… proszek do czyszczenia?
— Proszek nie mruga — odparła Hania. Jej palec błyszczał, jakby zanurzyła go w gwiezdnym pyle. — Spójrz.
Z rur pod umywalkami znów dobiegł pomruk. Tym razem jak oddech: wdech i wydech, chłodny i miętowy. Klepsydra podskoczyła o milimetr, jakby ktoś trącił ją od spodu.
— Okej. Albo rury się obraziły, albo ktoś nam chce coś powiedzieć — Olek rozejrzał się, czy w pobliżu nie ma dr Róży. — Na korytarzu słyszałem, jak pan Feliks opowiadał, że pod szkołą, w starej części, są jeszcze rury od dawnego basenu. Połączone jak pajęczyna.
— Basen już nie działa od lat — przypomniała Hania, ale zerknięcie w ciemny kąt szafki sprawiło, że poczuła ciarki. W tajemniczości rur było coś, co łaskotało wyobraźnię. — Może sprawdzimy wieczorem, podczas Nocnego Szczotkowania? Razem, i nie sami, bo będą wszyscy.
Wieczór przyszedł szybciej, niż zdołali zjeść kolację. Sala gimnastyczna zamieniła się w festiwal uśmiechów: stanowisko z zabawnymi szczotkami z brokatem, stoisko wodne z kranikiem smakującym jak poziomki (to oczywiście tylko zwykła woda, ale komunikat mówił, żeby "smakować ją jak poziomki"), stolik pani pielęgniarki z modelami zębów tak dużymi, że można było je szczotkować miotłą. Dr Róża Lśniewska przemawiała radośnie:
— Dwie minuty rano, dwie minuty wieczorem. Okrężne ruchy, delikatnie przy dziąsłach. Jeśli macie aparat, nie zapominajcie o nitce. I pamiętajcie: woda jest przyjaciółką waszych ust!
Brawa zagłuszyły na moment wszystko, ale Hania i Olek porozumieli się spojrzeniem. Klepsydra, ustawiona teraz na podium, błyszczała bardziej niż zwykle. Gdy dr Róża odwróciła się, żeby podać mikrofon dyrektorce, piasek… zaczął spływać do góry. Drobinki wspinały się jak łososie w rzece, a cały tłum zrobił "ooo".
— Efekt specjalny! — zawołał ktoś. — Super!
— To nie jest efekt… — szepnęła Hania. Czuła to w skórze, jak chłodny podmuch: z kierunku gabinetu dentystycznego płynęła smużka powietrza o zapachu mięty i szałwii. W tym samym czasie jedna z umywalek w salce obok rozszumiała się i wypuściła bąbelki piany, jakby ktoś mył zęby pod wodą.
— Idziemy — zdecydował Olek, chwytając swój kubek z plecaka i własną szczotkę z zielonymi prążkami. Hania wzięła swoją fioletową szczotkę i małe opakowanie nici, które dr Róża podarowała jej na wcześniejszej wizycie „na wszelki wypadek”.
Korytarz był półciemny, lampy brzęczały, a fluorescencyjne strzałki z naklejek prowadziły ich jak ścieżka do gabinetu. Drzwi stały uchylone, choć Hania pamiętała, że je domykali. W środku znowu było coś jak oddech, tyle że wyraźniejszy, z rytmem. Szuru–szuru. Szuru–szuru.
— To tylko rury, Haniu — powiedział Olek tak, jak mówi się do młodszej siostry, chociaż to on był młodszy. — Rury też mają rytm.
Na podłodze ułożył się cienki ślad z miętowych kryształków, prowadzący do drugich drzwi, tych, których prawie nikt nie używał. Prowadziły do starej części szkoły—do dawnego basenu. Pan Feliks trzymał tam wiadra, stare tablice i wielkie plastikowe zęby do ćwiczeń. Klamka była chłodna i gładka. Hania poczuła, jak jej palce lekko się trzęsą—z emocji, a może od chłodu, który wysuwał się spod drzwi.
— Na trzy — powiedziała. — Raz… dwa…
Drzwi ustąpiły bez trzeciego. W środku pachniało wilgocią i miętą. Dawny basen był teraz suchym, szerokim dołem obłożonym nowymi kafelkami. Na dnie ustawione były rekwizyty do zajęć profilaktycznych: gigantyczna szczęka z tworzywa, wałek udający język, szczotka wielka jak wiosło i stojak z rolką nici dentystycznej tak olbrzymią, że mogłaby opleść salę gimnastyczną jak balon.
Coś jednak było nie tak. Nitka sama zaczęła się rozwijać. Najpierw kilka centymetrów, potem metr, pięć, dziesięć, aż połyskująca biała wstążka popłynęła po kafelkach niczym rzeczka i wślizgnęła się w stalową kratkę spustową na dnie basenu. Równocześnie w kącie, za wielką sztuczną szczęką, podniósł się delikatny obłoczek piany i… opadł, zostawiając po sobie wyraźne, maleńkie ślady jakby po… no właśnie, po czyichś krokach.
— Widzisz to? — Olek przykucnął, trzymając koniec nici w palcach. — Ona ciągnie. Czuję, jakby coś za nią pociągało.
— Nie ciągnij z całej siły — ostrzegła Hania automatycznie, przypominając sobie pokaz dr Róży o tym, jak obchodzić się z nitką delikatnie, „jak z pajęczyną, ale stanowczo”. — Opieraj nadgarstek, małe ruchy. Słyszysz? — dodała po chwili. — Ten dźwięk?
Z kratki dobył się stuk, zupełnie jakby ktoś odtykał metalową pokrywę od spodu. Raz, drugi, trzeci. Potem znowu: szuru–szuru. Stojąca na brzegu klepsydra—która, o dziwo, znalazła się tu sama, choć nikt jej nie przenosił—zadrżała i odwróciła się jak na niewidzialnej dłoni. Błękitny piasek popłynął, ale nie w dół, tylko poziomo, tworząc cienką, świecącą smugę, która zawisła nad kratką jak wskazówka zegara pokazująca prosto—w głąb.
— To… zaproszenie? — wyszeptał Olek. — Albo znak?
Hania zacisnęła palce na szczotce. Na jej włoskach wciąż tkwiła odrobina pasty. Chciała się roześmiać z tej absurdalności—noc, basen, nitka w rurze, klepsydra udająca kompas—ale gęsia skórka na ramionach kazała jej milczeć. Zrobiła krok do przodu i nachyliła się nad kratką.
Z dołu powiało chłodem i… świeżością, tak idealną, jakby komuś udało się zamknąć w butelce pierwszy dzień po ulewie. Dźwięk stał się wyraźniejszy. Już nie brzmiał tylko jak oddech. Był cichy, ale złożył się w słowa: — Dwie… minuty… zaczynamy…
Olek spojrzał na Hanię. Hania spojrzała na Olka. Nitka napięła się nagle bardziej, jak lina holownicza. Drżąca klepsydra przesunęła się o centymetr, potem o drugi. Pokrywa kratki uniosła się na włos—dosłownie na grubość włosa—i ktoś, albo coś, od środka zapukało trzy razy. Raz. Dwa. Trzy.
— Na trzy podnosimy — powiedział głos spod kratki, tym razem już zupełnie wyraźnie, jakby mówił przez rurę prosto do ich uszu. — Gotowi?
Autor zakończenia: