Gablota, która szeptała

Deszcz bębnił w szyby, jakby chciał dostać się do środka biblioteki przy rynku. Pachniało kurzem, klejem introligatorskim i grzbietami książek, które pamiętały więcej niż niejeden dorosły. Nina, jedenastoletnia wolontariuszka z klasy szóstej, uniosła czapkę z daszkiem i otrzepała krople z ramion. W środę po lekcjach zawsze przychodziła pomagać w „Gablocie Rzeczy Zapomnianych”.
Gablota stała na końcu korytarza, tuż przed wąską czytelnią, pod wiszącą lampą w kształcie muszli. W środku piętrzyły się wszystko i nic: rękawiczka bez pary, zielony szalik, odznaka harcerska, mały kompas, pióro wieczne w złotej obsadce, żółta parasolka w groszki i kilka zakładek do książek, z których jedna miała przyklejony listek klonu. Na górze kartonik z napisem: „ZNALEZIONE — CZEKAJĄ NA WŁAŚCICIELI”.
— Precyzyjnie, proszę! — zapiszczało coś spod szalika, gdy Nina uchyliła szybkę.
Zamarła, jak robiła to już wiele razy. Szeptów nie było słychać zawsze. Tylko kiedy biblioteka mrugała powoli, jakby jej też chciało się spać, i kiedy Pani Róża, bibliotekarka o miękkich butach, zajęta była czym innym.
— Precyzyjnie, czyli jak? — zapytała Nina szeptem, żonglując etykietkami.
— Nie pognieść, nie mazać, nie wyrzucać na dno jak byle czego — oburzył się głos z żółtej parasolki. — Mam delikatne żebra! I na imię Meluzyna, skoro już tu jesteśmy — dodała parasolka, trzepocząc materiałem.
— Meluzyna uwielbia dramaty — odezwał się ktoś głębszym tonem. To metalowy kompas błysnął łagodnie. — Jestem Bernard. Zawsze wskazuję północ, ale dziś wskazuję także opanowanie.
— Północ, południe… co za różnica. Ważne, że mamy sprawę — wtrącił cienki, ironiczny głosik. Zakładka z listkiem klonu wychyliła się spod pióra. — Imbir. Nie zgubiłam się, zostałam zapomniana. To zasadnicza różnica.
Nina uśmiechnęła się i ostrożnie poprawiła przedmioty. Słyszenie ich głosów było jak posiadanie dodatkowego zmysłu; trochę jak gdyby biblioteka mówiła do niej w kilku językach naraz, a ona rozumiała każdy z nich bez słownika.
— Ninko, jeszcze kwadrans i zamykamy — wychyliła się zza regałów Pani Róża. Miała siwe, krótkie włosy spięte w spinkę w kształcie sowy. — Dokończ podpisy i możesz wyjść tylnymi drzwiami. Klucz zostaw w koszyczku.
— Jasne! — zawołała Nina i znów pochyliła się nad gablotą.
— Kwadrans — prychnął ktoś z obrazą majestatu. Stary zegar stojący w końcu czytelni, dumny jak kapitan okrętu, zazgrzytał wskazówkami. — Zwie mnie Klemens. Niech mnie ktoś naoliwi, bo czas nie lubi, kiedy mu się przerywa.
— Panie Klemensie, odpoczniemy, jak trzeba — uspokoiła go Nina. — Co to za sprawa, Imbir?
Zakładka zadrżała i lekko zaskrzypiała, jakby prostowała kartkę.
— Zniknęła książka, moja książka, w której mieszkam — powiedziała prawie z godnością. — „Księga Przejść”, regał 7B, półka czwarta od dołu. Nikt jej nie wypożyczył, a jednak nie ma jej tam, gdzie była. Wczoraj ledwo zdążyłam uskoczyć, kiedy grzbiety przetasowały się jak karty.
— Regały nie chodzą — zauważyła rozsądnie Nina, choć w bibliotece nauczyła się, żeby nie mówić „nigdy” o rzeczach, które wyglądają na niemożliwe.
— Ten chodzi — powiedział kompas Bernard, mrugając mosiądzem. — I nie chodzi przypadkiem. Ktoś go prosi.
— Pani Róża? — Nina odruchowo spojrzała na cień poruszający się przy stole wypożyczeń. Tam jednak tylko parowała filiżanka herbaty.
— Nie pani Róża — burknęło pióro w złotej obsadce. — Wacław. Proszę nie dotykać stalówki, jestem wybredny. I mówię, że to nie ona. Nocą słyszy się rzeczy. Tupot kroków bez butów, kartki przewracające się same, a na ramie 7B coś brzęczy, jakby zardzewiały dzwoneczek.
— A ja czuję przeciąg, który nie jest przeciągiem — dodała Meluzyna. — Powietrze, które pachnie drukarską farbą i… morskim solonem?
Ninie przez plecy przebiegł dreszcz nie zimna, lecz zaciekawienia. Regale 7B stał przy ścianie, tuż pod oknem, z którego widać było rynki i gołębie. Trzymał dział „Podróże Niezwykłe”, gdzie lubiła przesiadywać.
— Imbir, wiesz, gdzie leży twoja książka dokładnie? — spytała.
— Wieszam się zawsze przy rozdziale „Przejścia stałe i ruchome”. — Zakładka zabrzęczała klamrą. — A na wewnętrznej okładce jest pieczątka z sową, taka sama jak spinka pani Róży, tylko mniejsza. Obok tej pieczątki bywał wciśnięty… pewien kluczyk. Nie wiem, gdzie poszedł.
— Kluczyk? — powtórzył Klemens i stuknął wahadłem. — Brzmi poważnie. Czas ucieka.
Nina rozejrzała się. Słownik wyrazów obcych, wielki jak poduszka i równie ciężki, leżał na stojaku. Coś ją do niego ciągnęło. Ostrożnie otworzyła pierwszą stronę. Papier zaszeleścił. Słownik chrząknął znacząco.
— Proszę o czyste ręce — powiedział głosem nauczycielki, która wszystko wie lepiej.
— Są czyste — zapewniła Nina i zsunęła palcami po marginesie. Coś malutkiego stuknęło o blat. Mosiężne i chłodne.
Na jej dłoń potoczył się kluczyk z główką w kształcie sowy. Na skrzydełkach miały drobne nacięcia, jak pióra.
— O! — wyrwało się Ninie.
— Tego szukamy — Imbir trzepotał z przejęcia. — On jest od 7B. Widziałam, jak kiedyś był używany, ale… nie powiem przez kogo, bo byłam schowana między wersami.
Deszcz zwolnił, jakby nasłuchiwał z nimi. Pani Róża zakładała płaszcz w przedsionku i gasiła lampki pieczołowicie, jedna po drugiej.
— Ninko, wychodzę tyłem do magazynu, awaria na zewnątrz, frontowe zamknięte. Zostań jeszcze chwilę, jeśli musisz, a potem zamknij od środka. Klucz znasz — zawołała, już z korytarza. — I nakarm kota! Pan Orzech miauczy, jakby był z waty.
— Dobrze! — odpowiedziała Nina, a gdy kroki pani Róży oddaliły się, spojrzała na Gablotę. — Pomóżcie mi tylko nie narobić kłopotów.
— Od kłopotów są ci, co je robią — odparł filozoficznie Bernard. — My tylko opowiadamy.
— I ostrzegamy — dodał Wacław. — Dobrze byłoby się nie ubrudzić.
Kot Pan Orzech, pręgowany, o bursztynowych oczach, wysunął głowę spod fotela i zamruczał. Wspiął się na regał skokiem lekkim jak grzbiet książki, przysiadł na 7B i spojrzał Ninie prosto w oczy.
— Przestań mnie poganiać — syknęła do niego półżartem. — Ja też chcę wiedzieć.
Regał 7B sprawiał wrażenie całkiem zwyczajnego. Maple’owy fornir, numery półek naklejone równiutko, karteczki „Nie przesuwać”. Tyle że na bocznej listwie, tej od ściany, ktoś wyciął dawno temu maleńką rozetkę. Nina nigdy nie zwróciła na nią uwagi.
— Tu — powiedziała Meluzyna. — Czuję ruch powietrza.
Kiedy Nina przyłożyła do rozetki kluczyk, sowia główka dopasowała się jak pazłotko do okładki. Metal był zimny, a jednak, gdy go dotknęła, zrobił się ciepły, jakby właśnie leżał w czyjejś dłoni. Kluczyk zadrżał i… obrócił się sam, klikając tak miękko, że usłyszał to chyba tylko Pan Orzech i Klemens.
Z półek dobiegł szept, który nie był pojedynczym szeptem, tylko całym szturmowaniem szeptów: setki głosów literek, które na chwilę postanowiły zejść na podłogę na łuski desek. Światło lampy nad Gablotą zamigotało, a podłoga pod 7B drgnęła tak delikatnie, jak drga kartka pod piórem.
— Jeśli to się teraz otworzy, nie stój w prześwicie — poradził Bernard. — Północ mówi: zachowaj ostrożność.
— Dziękuję za mądrość oczywistości — westchnął Wacław.
Regał 7B jęknął. Nie głośno, tylko jak stary skrzypiec, który postanowił powiedzieć „ach”. Boczne listwy odsunęły się o włos, potem o palec, potem o całą dłoń. Spoza nich powiało chłodem, pachnącym nie tyle piwnicą, co atramentem i odległymi miejscami: jak gdyby gdzieś dalej ktoś otwierał książkę na plaży i wiatr z tej strony świata przewiał do ich biblioteki.
— Ojej — szepnęła Nina i cofnęła się o pół kroku. — Widzicie to?
— Widzimy i nie widzimy — odparła Imbir poważnie. — To jest przejście, a przejść nie ogląda się jak wystawy. Przejścia się używa albo nie.
Pan Orzech zeskoczył z półki i zaczął krążyć przy szczelinie, stawiając ostrożnie łapy. Klemens wstrzymał wahadło na ułamek sekundy, co w jego przypadku oznaczało wielkie wzruszenie.
— Ninko — cichutko zawołała gdzieś z dołu, spod parasolki, Meluzyna. — Trzeba już. Zanim przestanie. Bo jeśli się zatrzaśnie, będzie czekało na noc, a noc bywa… no, dłuższa.
Nina zacisnęła palce na kluczyku, który jeszcze tkwił w rozetce. Oddychała równo, jak przed skokiem do wody. Serce biło jej szybko, ale nie ze strachu. Raczej z tej przyjemnej niepewności, kiedy wszystko może się zdarzyć.
Wtedy coś zaskrzypiało po drugiej stronie regału. Nie taki skrzyp, jaki wydaje drewno, lecz ciche stuknięcie, jakby ktoś również dotykał rozetki od środka. Pan Orzech zjeżył ogon. Gablota zadrżała szkłem. A zza przesuwającej się ściany, z ciemności, dobiegł szept, którego Nina jeszcze nigdy nie słyszała:
— Nie otwieraj. Albo otwórz — ale szybko. Ktoś już tu idzie.
Autor zakończenia: