Głos ze Schodów B

Gdy pierwszy dzwonek w poniedziałek zabrzmiał jak rozdrażniona mikrofalówka, nasza szkoła — Szkoła Podstawowa nr 14 w Kalinowie — obudziła się jak zawsze: z łoskotem szafek, tupotem trampek i chórkiem „proszę pani!” do pani na dyżurze. Z okien na parterze widać było mokre od nocnego deszczu boisko, a rząd topól śpiewał surowo: szuuu, szszsz, jakby też miał coś do powiedzenia.
— Dzisiaj robimy Mapę Dźwięków — powiedziała pani Trawińska, nasza opiekunka koła dziennikarskiego, poprawiając apaszkę w pomarańczowe ryby. — Trzy punkty obowiązkowe i jeden dowolny. Macie rekorder, listę miejsc i wolną wyobraźnię. To ma być materiał do piątkowego odcinka „Szkolnego Ucha”.
„Szkolne Ucho” to nasz podcast. Prowadzę go razem z Basią i Igorem. Basia ma słuch do rytmów i potrafi wyłapać fałsz z drugiego końca korytarza. Igor wszystko montuje: wycisza, przycina, dodaje efektów. Ja pytam, dopytuję i noszę notes z nalepką w delfiny.
Wyszliśmy z pracowni informatycznej z rekorderem przypiętym do żółtej smyczy. Najpierw stołówka. Pani intendentka szurała metalową chochlą po dnie wielkiego gara, gdzie coś pyrkało niczym błotko przy brzegu jeziora. Łyżki stukały o tacki, a w tle pan od WF-u wołał: „Nie na boso! Widzisz tę kałużę?”
— To nam zrobi tło do czołówki — mruknął Igor, zerkając na wskaźniki na wyświetlaczu. — Uwielbiam ten terenowy efekt: łyżka kontra tacka, jak perkusja.
Potem poszliśmy do biblioteki. Pani Róża układała nowości i szeptała: „Cicho sza, książki lubią spokój”. Stara świetlówka nad ladą lekko brzęczała, jak komar, który nie może znaleźć drogi do okna. Basia powoli przesuwała palcem po grzbietach, czytając tytuły, i co chwilę wzdychała: „Jeszcze nie, za dużo na liście”.
Trzeci punkt obowiązkowy: sala gimnastyczna. Piłki skakały, kozioł skrzypiał, ktoś krzyknął „podaj!”, a echo zrobiło z tego „daj… aj… aj”. Ustałam na środku z rekorderem prosto w górę, żeby złapać skrzypnięcie obręczy.
— Został dowolny — powiedział Igor, gdy schodziliśmy do szatni. — Coś, czego jeszcze nie nagrywaliśmy.
Basia spojrzała na mapę szkoły wiszącą w gablocie przy portierni. Czerwona kropka „tu jesteś” wskazywała nas, a zygzakami rozlewały się korytarze. Były dwie klatki schodowe: A i B. Klatka A miała donice z paprotkami i wejście do sekretariatu. Klatka B… no właśnie. Klatka B prowadziła do skrzydła, w którym kiedyś była stara pracownia plastyczna, a teraz trzymano tam sprzęt na festyny i kartony z papierem kolorowym.
— Zawsze wszyscy chodzą A — zauważyłam. — Bo bliżej do sal. B jest pusta jak pudełko po czekoladkach po przerwie.
— Pusta brzmi dobrze — stwierdził Igor. — Będziemy mieli czysty ambiens. Idziemy.
Schody B pachniały chłodnym betonem i farbą olejną. Ściany miały ślady po dawno zdjętych gablotach. Na poręczy leżał kurz, taki, który rysuje się palcem z satysfakcją. Świetlówka drżała lekko. Włącznik światła kliknął, ale światło tylko zasyczało i zajęło stanowisko jak zdyszany biegacz.
— Nagrywamy przez pół minuty ciszy — szepnęłam. — Potem idziemy.
Stanęliśmy na półpiętrze. Rekorder mrugał zieloną diodą. Słyszeliśmy odległe życie szkoły jak przez trzy pary drzwi: stłumiony śmiech, „eee”, „hm”. Z tej klatki nie było słychać prawie nic.
— Fajne — wymamrotał Igor. — Jakby ktoś wyjął z kasetowego magnetofonu taśmę i zatrzymał czas.
Po trzydziestu sekundach wróciliśmy do klas. Dopiero na przerwie, gdy zasiedliśmy przy komputerze w pracowni, zaczęła się jazda. Igor zgrał pliki i wrzucił pierwszy do programu. Na ekranie pojawiły się fale dźwięku, jak zielony krajobraz. Kliknął play.
Stołówka brzmiała, jak brzmiała. Biblioteka szeptała. Sala gimnastyczna odbijała piłkę. Potem weszła klatka B. I przez chwilę w głośnikach było tylko nic. Ciche nic. Igor już chciał przesunąć suwak, kiedy Basia pochyliła się i zmarszczyła brwi.
— Poczekaj — syknęła. — Co to?
„Siedem.”
Słowo było jak dmuchnięcie w szyję. Prawie niewidoczne w fali dźwięku, prawie niesłyszalne. Igor cofnął i podbił głośność. Z szumu wyłoniło się powolne, wyraźne odliczanie, mówione głosem, którego nie znałam.
„Siedem… sześć… pięć…”
Zrobiło mi się ciepło i zimno jednocześnie.
— To ktoś — powiedziałam, choć brzmiało to, jakbym próbowała przekonać samą siebie. — Ktoś z góry? Z dołu? Może echo z innej klatki?
— Nie ma szans — stwierdził Igor i pokazał na wykres. — Tutaj. Cisza, cisza, cisza, a potem te sylaby są tak blisko mikrofonu, że widać pop. Nikt inny nie mówił nam prosto do rekordera.
„Cztery… trzy…”
Basia przełknęła ślinę.
— Przecież tam nikogo nie było — szepnęła. — Staliśmy we trójkę. Obok tylko ściany.
„Dwa…”
— Może to jakiś automat? — próbowałam znowu. — System ewakuacyjny? Ćwiczenie?
— Automat mówiłby syreną albo pikaniem — mruknął Igor, całkiem trzeźwo, jak inżynier. — To jest czyjś głos. I to nie żaden nasz.
„Jeden.”
Na „zero” nagranie urwało się zwyczajnie, tak samo jak się zaczęło. A potem znowu była cisza klatki B i brzęk świetlówki.
Basia otworzyła zeszyt i napisała dużymi, równymi literami: „Schody B — odliczanie?”. Postawiła kropkę tak mocno, że przebiła kartkę.
Po lekcjach zaczepiłam pana Romana, konserwatora, który w portierni opierał się o blat i jadł jabłko, krojąc je sprytnie nożykiem na ósemki.
— Panie Romanie, a klatka B… — zaczęłam ostrożnie. — Czy tam się coś… zmieniało ostatnio?
— Poręcz się poluzowała na drugim półpiętrze — powiedział, jakby miał przygotowaną odpowiedź. — I świetlówka kaprysi. Trzeba zamówić nową. Dlaczego pytasz?
— Bo nagrywaliśmy dźwięki i… — urwałam. — Jest tam bardzo… cicho.
— I dobrze — mruknął pan Roman. — W ciszy człowiek słyszy, co mu w głowie gra. Ale tam nie chodźcie, jak jest kartka „Nie wchodzić”. Już wiesz, co chcecie wiedzieć? To dobrze. — Uśmiechnął się i znów skupił na jabłku.
Do końca dnia nie mogliśmy przestać o tym myśleć. Na matematyce słupki całek (nieprawda, u nas jeszcze nie ma całek, ale słupki działań) wyglądały jak fale dźwięku z naszego pliku. Na polskim czytaliśmy o bohaterach, którzy robią rzeczy odważne, i nagle czułam, jak biała kartka półpiętra B ciągnie mnie za rękaw.
— Pójdziemy po lekcjach — zdecydowała Basia, co nie zdarzało się często, bo zwykle to ja decydowałam, a ona przypominała, żeby nie zapomnieć o okładce audio. — Tylko na chwilę. I niczego nie dotykamy. Po prostu posłuchamy.
— I ustawimy nagrywanie na statywie — dodał Igor. — Mam tryb, co łapie tylko to, co jest prosto z przodu. Jeśli to jest coś, co dzieje się o określonej porze, może po prostu to złapiemy drugi raz.
Kiedy ostatni dzwonek wyrzucił uczniów na szkolne podwórko jak konfetti z tuby, zostaliśmy we troje, niby przypadkiem szwendając się po korytarzu na piętrze. Pani z sekretariatu zamykała okienko. Ktoś zgasił światło nad tablicą ogłoszeń. Pan Roman przesuwał drabinę. Klatka A była hałaśliwa, jak zwykle. B — czekała.
Na drzwiach B wisiała kartka: „Uwaga! Nie wchodzić — prace konserwacyjne”. Drzwi nie były zamknięte na klucz, tylko lekko przymknięte. Patrzyliśmy na nie przez chwilę.
— To nie jest „wchodzenie” — wyszeptał Igor. — To jest „postawienie mikrofonu za progiem”.
— No dobrze — ustąpiła Basia. — Tylko nie wolno się oddalać, jak trzeba będzie wyjść. Po minucie wychodzimy, koniec.
Wsunęliśmy się za drzwi, jak cień za cień. Powietrze było chłodniejsze. Pod podeszwami mazowieckie terakotowe płytki. Świetlówka zasyczała i mrugnęła. Igor rozstawił statyw na półpiętrze, ustawiając kapsułę mikrofonu prosto na schody prowadzące w górę. Ja stanęłam obok, notując godzinę i temperaturę (bo Basia twierdziła, że to ważne). Basia trzymała plecak i wciskała w zęby skórkę od paznokcia, co robi, gdy się denerwuje.
— Start — powiedział Igor prawie bezgłośnie i nacisnął czerwony przycisk.
Zegar na moim nadgarstku pokazał 15:07. Na korytarzach przestały stukać buty, a szkoła zdawała się oddychać jak ktoś, kto właśnie odłożył torby i usiadł na kanapie. Przez pierwsze dziesięć sekund słyszeliśmy tylko własne oddechy i odległe brzęczenie automatów z wodą.
— Nic — wydech Basi poruszył kosmyk na moim policzku.
— Czekaj — Igor uniósł dłoń.
Wtedy to przyszło, miękko, jak kropla, która spada do miski. Jak słowo, które ktoś kładzie obok twojej stopy, żeby sprawdzić, czy zauważysz.
— Siedem — powiedział głos. Nie z góry. Nie z dołu. Nie z boku. Jakby z miejsca, w którym stoimy.
Poczułam, że serce uderza mi szybciej, nie po cichu, tylko tak, że wręcz słyszę krew w uszach.
— Sześć — rozległo się zaraz potem, wyraźniej. Igor drgnął, ale ręka trzymająca statyw była stabilna.
— Pięć…
Na ścianie vis-à-vis pojawiło się coś, czego wcześniej nie zauważyłam. Między dwiema płytami tynku biegła wąska, równiutka szpara, jakby ktoś kiedyś upchnął tam linijkę i zapomniał wysunąć. Świetlówka zasyczała raz jeszcze, i w tej sekundzie miałam wrażenie, że szpara jest minimalnie jaśniejsza.
— Cztery…
— Widzicie to? — szepnęłam, nie dotykając niczego, choć palce świerzbiły. Basia skinęła głową tak, że prawie nie poruszyła włosami.
— Trzy…
Pan Roman z daleka zasunął drzwi portierni. Usłyszeliśmy metaliczny przesuwany zamek. Korytarz pustoszał, zapach kredy i wilgotnej kurtki zwisał jak chmura przy suficie. Nie było już żadnych innych dźwięków poza nami i tym, co mówiło do nas z bliska.
— Dwa…
Szpara drgnęła. Albo mnie się tak wydało. Maleńki podmuch chłodu przesunął się po naszych kostkach, jak kot, który muska cię ogonem i zaraz znika. Igor, nie odrywając wzroku od wyświetlacza, wyszeptał:
— Po „zero” nic nie róbcie. Najpierw patrzymy.
— Jeden…
Głos nie był ani groźny, ani miły. Był spokojny jak nauczyciel, który sprawdza listę obecności. W tej samej chwili dioda na rekorderze zamrugała mocniej, jakby złapała coś większego od nas.
— Zero.
Wtedy w ścianie, dokładnie wzdłuż tej równej szpary, rozległo się ciche, krótkie kliknięcie, a tuż obok naszych kolan coś zaskrzypiało, jakby ktoś od wewnątrz powoli odsuwał zamek.
Autor zakończenia: