Gwizdek z kory i ścieżka Leszego

Pociąg wysapał się na maleńkiej stacji, a powietrze pachniało żywicą, miodem i suszonymi ziołami. Hania przeskoczyła z peronu na trawę tak szybko, że tenisówki aż zapiszczały. Mirek, dumny z plecaka większego od siebie, stąpał uważnie, bo w kieszeni trzymał słoiczek z kimś bardzo ważnym: z chrabąszczem obwołanym przez niego generałem Kleksem. Babcia Zofia czekała przy rowerze, smukła i mocna jak brzoza, w chuście w zielone listki.
— No, moje kurki — uśmiechnęła się, ale w jej oczach zatańczył niepokój. — W tym roku las coś marudzi. Pamiętajcie, nie chodzimy w głąb bez pozwolenia. Pan Ścieżek lubi płatać figle.
— Pan kto? — zapytał Mirek, idąc obok roweru i patrząc z zachwytem na potok skowronków nad łąką.
— Leszy. Gospodarz drzew. On ustawia drogi, jak mu się podoba. Dobrze mieć z nim zgodę — Babcia mrugnęła, jakby mówiła półżartem, a pół na serio.
Chałupa babci stała na skraju Puszczy, z oknami w niebieskich ramach i wysuszonymi warkoczami czosnku pod okapem. W sieni pachniało szyszkami i piecem kaflowym, a w kuchni leżały jabłka na gazecie, każde owinięte w własny kawałek światła. Kot o imieniu Mak prosił się o głaskanie tak głośnym mruczeniem, że słoje z miodem brzęczały w odpowiedzi.
Po obiedzie, kiedy babcia poszła do sąsiadki z rosołem i koszem białych jaj, Hania i Mirek zakradli się na strych. Słońce sączyło się przez szczeliny w dachu, rysując w powietrzu złote przecinki kurzu. W rogu stała skrzynia z wyrytym w wieczku kwiatem paproci.
— Wolno? — spytał szeptem Mirek.
— To po dziadku — odparła Hania, bo pamiętała opowieści o dziadku, który znał leśne głosy. — Tylko delikatnie.
W środku leżały rzeczy, które pachniały czasem: skórzany pas, kościany grzebień, zbutwiały notatnik i zwinięty rulon brzozowej kory. Hania rozwinęła go tak, jak rozwija się list od dalekiego krewnego. Na jasnej stronie ktoś narysował cienkim węglem poplątane linie, które okazywały się ścieżkami. Po bokach widniały znaki: strzałki, kółka i liście. A przy dolnym rogu, drobnymi literami, dziadek zapisał: „Nie gwiżdż, jeśli nie oddajesz”.
— To mapa! — parsknął Mirek. — I co to znaczy, nie gwiżdż?
Hania sięgnęła głębiej i znalazła mały gwizdek z kory, misternie zwinięty, przewiązany lnianą nitką. Kiedy dotknęła, gwizdek jakby drgnął, jak owad wybudzony z drzemki.
— Dziadek robił takie — mruknęła. — Na Noc Kupały gwizdał, a potem mówił, że nie każde echo jest z tego świata.
Wieczorem, gdy zapadł chłód, babcia wróciła i opowieści o mapie słuchała w milczeniu. Postawiła kubki z mlekiem i miskę z miodownikiem. Wreszcie powiedziała:
— Gwizdek zostawimy na razie w spokoju. A mapa… Hm. To pamiątka. I pamiętajcie, żeby nie wystawiać nosa za brzozy po zmroku. Puszcza ma swoje zwyczaje.
Nocą w piecu coś lekko zachrobotało. Hania otworzyła oczy, bo usłyszała, jak coś zbiera się na wymówienie jej imienia. Zamiast tego odezwał się cichy kaszelek i skrzypnięcie półki. Na brzegu pieca, przy suszących się jabłkach, siedziało coś niewielkiego, z brodą jak z porostów i oczkami jak dwa żarzące się węgielki. Machało nogami w wełnianych skarpetach, które ktoś z całą pewnością kiedyś uszył z rękawa.
— Dobry wieczór, Panno Haniu — powiedziało to coś, nachylając główkę. — A i panu Mirosławowi życzenia, bo słyszę, że nie śpi.
— Ojej — zdążył powiedzieć tylko Mirek, zarywając się pod kołdrę do brody. — Pan… kto?
— Szczotek — przedstawił się gość. — Domowy. Gospodarz drobiazgów. Pilnuję, żeby mąka nie zwilgotniała, a mysz nie jadła książek. I żeby dom pamiętał imiona swoich.
— Czy Pan Ścieżek też pamięta imiona? — wymknęło się Hani. — Bo babcia mówiła, że jest Leszym.
Szczotek spojrzał na okno, za którym czerniła się Puszcza.
— On pamięta wszystko. Ale lubi, gdy mu się oddaje to, co jego. Ktoś zabrał mu głos. No, może nie głos, ale gwizdek, co prowadzi wiatr. Bez niego ścieżki kręcą się jak wąż. Oddajcie, to się uspokoją. Tylko nie gwiżdżcie, jeśli nie chcecie, żeby ktoś przyszedł, kogo wolelibyście nie widzieć.
— Kto? — spytał Mirek, a serce mu zabębniło.
— Stare rzeczy. Takie, co chodzą na ptasich nogach albo pachną dymem i bzem jednocześnie — mruknął Szczotek, co nie było odpowiedzią, jakiej Mirek by sobie życzył.
Rano babcia odeszła do wsi, bo pani Jadwiga potrzebowała opatrunku na palec, który zaprzyjaźnił się za bardzo z kosą. Hania i Mirek stali pod wiatą, patrząc na mapę z brzozy. Mgła wisiała nad łąką jak lekkie mleko, a nad lasem skrzyły się jaskółki.
— Tylko do pierwszej polany — powiedziała Hania, wiążąc na nadgarstku czerwony sznurek. — Zanieść gwizdek, położyć na kamieniu i wrócić. Jak powrotny chleb. Mamy miód na ofiarę, pamiętasz?
Mirek skinął głową i wsunął gwizdek do woreczka. Mak, kot, przysiadł na płocie i patrzył, jakby miał im coś do powiedzenia, ale tylko zamrugał powoli.
Las powitał ich szeptem igieł i trzaskiem gałązek pod butami. Wchodzili pod wysokie sosny, które trzymały nad ich głowami niebo posiekane na niebieskie kawałki. Hania zawiązywała czerwone supełki na niższych gałęziach, bo babcia tak lubiła — na szczęście i na drogę powrotną. Mirek czasem kładł na pniaku okruszek chleba i dotykał go palcem, jakby się żegnał.
Na mapie pierwsza polana była zaznaczona kółkiem z trzema kropkami. Wędrowali wzdłuż mchu, mijając paprocie, które zginały się, jak gdyby coś po nich przechodziło. Sójka na gałęzi krzyczała tak głośno, jakby żartowała z ich odwagi. Mijali dwie maliny, pniak jak rozdziawiona gęba, i kamień w kształcie żółwia. Dwa razy wrócili pod to samo drzewo, chociaż szli prosto.
— On kręci ścieżki, wiesz — powiedział cicho Mirek. — Pan Ścieżek się bawi.
— To poprośmy go ładnie — Hania postawiła słoik z miodem na płaskim kamieniu między korzeniami dębu. — Za drogę.
Zawiązała na gałązce czerwony sznurek, zmówiła pod nosem prostą rymowankę, którą babcia śpiewała przy sianokosach, i wsunęła w szczelinę między kamieniami mały kawałek razowca. Wiatr poruszył igłami. Coś mignęło w gąszczu — jakby płaszcz utkany z liści przesunął się między brzozami. Sójka ucichła, a potem prychnęła, jak koń w stajni, i odleciała.
Ścieżka nagle stała się prosta jak nici w krosnach. Po pięciu minutach wyszli na polanę. Pośrodku stał kamień większy od stołu, porośnięty mchem i połyskujący od wilgoci, jakby ktoś go mył. Nad nim unosił się zapach dymu z jałowca. Hania położyła na kamieniu gwizdek z kory. „Oddane” — pomyślała.
— I co teraz? — spytał Mirek, ale Hania nie usłyszała, bo w tym momencie z krzaków po lewej wyskoczyła sarna. Zatrzymała się na ułamek sekundy, spojrzała na dzieci, a potem zniknęła w zieleni. A za nią, jak cień, przemknęło coś, co nie było sarną ani człowiekiem. Zaszumiało zbyt długo na wiatr.
Na skraju polany, między jarzębinami, coś poruszyło się jak wielki ptak składający skrzydła. Gałęzie ugięły się, choć żaden ptak tam nie siedział. Hania przełknęła ślinę i zwinęła mapę. Gdy schyliła się po słoik miodu, gwizdek poruszył się sam i stoczył z kamienia. Zatrzymał się na trawie, zadrżał i wydał krótki, cienki ton.
— Nie! — jęknął Mirek, ale było za późno. Las odpowiedział odległym, głębokim dźwiękiem, który nie przypominał ani gwizdu, ani ludzkiej pieśni. To było jak echo dawnego dzwonu, co nie należy do żadnego kościoła.
Ścieżka, którą przyszli, jakby się zwęziła. Mchy ułożyły się w nowe wzory. Hania nagle poczuła, że polana nie jest pośrodku lasu, tylko jakby las ją otoczył rękami.
— Patrz — szepnął Mirek i wskazał palcem.
Za jarzębiną, tam gdzie przed chwilą drgnęły gałęzie, stała chatka. Jej ściany z olchowych bali były poszarpane czasem, dach miał miękki od mchu, a całość trzymała się na dwóch ogromnych, żółtych kurzych nogach. Stopy wbiły się w ziemię tak, że wyglądały jak pniaki, ale kolana chatki poruszyły się lekko, jakby poprawiała wygodę stania. Na kominie siedział kruk i patrzył czarnym okiem. Z wnętrza dobiegał dźwięk: rytmiczne stukanie, jak tłuczek w moździerzu.
— To niemożliwe — wyszeptał Mirek, choć wszystko, co dziś przeżyli, składało się właśnie z rzeczy, które nie powinny być możliwe.
Hania pomyślała o babci Zofii, o czerwonych supełkach i o notatce dziadka. „Nie gwiżdż, jeśli nie oddajesz”. Oddali, a jednak dźwięk poszedł w świat. Na gałązce jarzębiny wisiał strzępek nitki — czerwonej, takiej jak z nadgarstka babci. Pachniał lawendą.
— Może to tylko kiedyś tu była — powiedział Mirek, ale sam nie uwierzył. — Co robimy?
Hania spojrzała na chatkę. Drzwi miała okrągłe i ciemne, jak dziupla. Nad progiem wisiał wianek z cząbru i rumianku. Kruk zakrakał, a z wnętrza dobiegł ich śmiech, zaskakująco cichy, jak śmiech kogoś, kto wszystko wie z góry. Potem deska w progu skrzypnęła, choć nikt nie stanął.
— Pukamy — powiedziała Hania, ściskając rękę Mirka tak, że on poczuł każde jej kostki.
Jabłkowy zapach z kuchni babci Zofii zdawał się nagle bardzo daleki. Wiatr przyniósł woń dymu, bzu i czegoś, co przypominało ciepłe mleko rozlane w misce. Chatka zatrzęsła się lekko, jak ptak nastawiający uszy. Hania podniosła rękę do pnia, który robił za futrynę, i w tym momencie, tuż za ich plecami, ktoś cicho odchrząknął.
— Za późno na pukanie — powiedział głos, co zabrzmiał jak szum traw i skrzypienie sanek po mrozie.
Autor zakończenia: