Czy wiesz, że?

Jedenastosekundowa Cisza


Jedenastosekundowa Cisza
W Gray Harbor Middle School są każdego popołudnia dokładnie jedenaście sekund, kiedy cała szkoła wstrzymuje oddech. Korytarze milką, wskazówki sekundników zapominają, co miały robić, a nawet klasowy świnek morski z sali nr 12 zamiera w półkichnięcia, jak pluszowa figurka. Kai Romero nazywa to Ciszą. Oczywiście nie mówi tego na głos. Nie opowiada nikomu, że w zamrożonym czasie może chodzić i zbierać spinacze z podłogi, a nikt tego nie zauważy. Nie mówi swojej najlepszej przyjaciółce Naomi Patel, która widzi wszystko, że czasami odkłada jej rozsypane notatki z biologii z powrotem na ławkę, zanim jeszcze dotkną ziemi. A już na pewno nie mówi panu Alvarezowi, który nosi muszki z nadrukiem żarówek, bo ten zrobiłby z tego tabelkę w Excelu. Zapisuje więc wszystko w zeszycie — drobnymi literami między zadaniami z matematyki a rysunkami trików na deskorolce, których jeszcze nie potrafi wylądować. Cisza = 11 sek. Pojawia się: najczęściej 15:33. Efekty uboczne: gęsia skórka. Zasady: Nie dać się złapać. W dniu Wystawy Wynalazków cała szkoła pachniała klejem na gorąco i pomarańczami. Papierowe banery zwisały z belek w sali gimnastycznej, a połowa uczniów ósmej klasy nosiła kartonowe konstrukcje, które buczały, migały albo trzepotały. Ktoś rozsypał brokat przy trybunach i teraz błyszczał jak miniaturowa galaktyka pod jarzeniówkami. Naomi znalazła Kaia przy fontannie. Miała włosy spięte ołówkiem i dłonie drżące wokół słoika z niebieską, chwiejną masą. – Potrzebuję twoich oczu – powiedziała tym samym tonem, w jakim prosi się o linijkę albo o pokój na świecie. – Są przyczepione – odpowiedział Kai, ale pochylił się i tak. Słoik zrobił ciche *blup*, kiedy nim poruszyła. – Elektro-żel – wyszeptała. – Zasila diody LED bez kabli. Jeśli wygram, będę nieznośna. Przygotuj się. Kai uśmiechnął się. Był z niej dumny. A przy okazji czekał na 15:33, bo Cisza zawsze przychodziła punktualnie, a oglądanie zamrożonej sali gimnastycznej pełnej projektów było jak wejście do muzeum, w którym rzeźby są zrobione z ludzi, przekąsek i wirującego konfetti. Nie wykorzystywał Ciszy do niczego wielkiego. Przesuwał rozlane soczki, zanim ktoś na nie nadepnął. Przyklejał odpadnięte identyfikatory do koszulek. Raz wyjął pszczołę z włosów dziewczyny i posadził ją na parapecie, a gdy czas ruszył, dziewczyna tylko mrugnęła, jakby zapomniała, dlaczego przed chwilą była przestraszona. Wmawiał sobie, że małe dobre rzeczy też się liczą. O 15:27 przy drzwiach do sali gimnastycznej zebrał się tłum. Pan Alvarez krzyknął ponad hałasem: – Bez biegania! Nauka posuwa się naprzód ostrożnymi krokami! – Miał talent do sprawiania, że ludzie śmiali się i słuchali jednocześnie. Kai spojrzał na wielki zegar nad tablicą wyników — 15:31 — i poczuł znajome mrowienie na skórze, jakby otarł się o sweter pełen ładunku elektrostatycznego. – Życz mi szczęścia – powiedziała Naomi, poprawiając tabliczkę przy swoim stanowisku. – A jak zemdleję, złap mnie. – Złapię twój żel – rzucił Kai, a Naomi przewróciła oczami, co oznaczało, że naprawdę się nie denerwowała. 15:32. Sala zamieniła się w morze kolorów i głośniejszych rozmów. Kai wsunął zeszyt do plecaka i starał się wyglądać jak ktoś z zerową liczbą sekretów. Obserwował siódmoklasistę, który uruchomił papierowego żurawia, by machał skrzydłami. Patrzył na dyrektor Herrerę ćwiczącą minę „cieszę się, ale nie faworyzuję”. 15:33. Wskazówka sekundowa zegara poruszyła się jak zwykle. Dotarła do szóstki. Zadrżała. Powietrze napięło się, w uszach Kaiowi pękło ciche „puf” — i wtedy… wszystko stanęło. Brokat zawisł w powietrzu. Muszka pana Alvareza zatrzymała się w półpodskoku. Kropla pomarańczowej oranżady utknęła między słomką a czyimiś ustami, idealnie okrągła, absurdalna. Papierowy żuraw zamarł ze skrzydłami wzniesionymi, jakby nasłuchiwał. Kai wypuścił powietrze i oddech zabrzmiał ciepło w świecie, który nie oddychał. Jego trampki zapiszczały na parkiecie — jedyny dźwięk w miejscu, które zwykle dudniło echem. Podszedł do stoiska Naomi, gdzie w elektro-żelu zatrzymał się pęcherzyk, błyszczący jak maleńki księżyc. Chciał tylko popatrzeć, może poprawić krzywy plakat albo odłożyć baterię na miejsce. Małe rzeczy. Przesunął się między zastygłymi siódmoklasistami, uważając, by nie dotknąć ich łokci. To brokat sprawił, że to zauważył. Na podłodze przy trybunach brokat leżał jak rozsypane nocne niebo. W Ciszy nic nie powinno się poruszać. A jednak Kai zobaczył ślady — maleńkie odciski stóp w srebrnym pyle, pojawiające się jeden po drugim. Niewidzialne stopy szły przez brokat. Usta mu zaschły. Rozejrzał się po zamrożonej sali, serce waliło mu tak głośno, że odbijało się echem w jedenastu sekundach. Nie powinno być nikogo innego w Ciszy. To była pierwsza zasada, której nie zapisał, bo nigdy nie było takiej potrzeby. Świat stawał, a on się poruszał. Tak to działało. Tak zawsze było. Małe brokatowe ślady prowadziły w stronę drzwi do starej klatki schodowej za salą — tej, która skręcała do wieży zegarowej. Tam nikt nie miał wchodzić. Tablica z czerwonym znakiem STOP i napisem ZAKAZ WSTĘPU UCZNIOM wisiała tam od zawsze. Krążyła też plotka o gołębiach wielkich jak labradory. Kai nie wierzył w gigantyczne gołębie. Wierzył w zasady, zazwyczaj. Ale jeszcze bardziej wierzył, że nie można pozwolić, by ktoś niewidzialny odszedł w Ciszy i wrócił z… czym? Z czymś z wieży? Z czymś z samej Ciszy? Przekroczył brokatowe ślady i poszedł za nimi. Drzwi na klatkę schodową były ciężkie. W Ciszy przedmioty ważyły tyle samo, a jednak czuły się cięższe przez brak dźwięku i ruchu. Kai złapał za klamkę, poczuł zimny metal i pociągnął. Otworzyły się z westchnieniem, które nie wydało dźwięku. Na schodach pachniało kurzem i miedzią. Światło wpadło przez wysokie wąskie okno w idealnym pasku. Kai brał stopnie po dwa, wsłuchany w ciszę Ciszy — w swoje własne tętno, własny oddech, szuranie trampka po betonie. Małe ślady ciągnęły się jak delikatne mączne smugi tam, gdzie osypał się brokat, potem znikły na czystych stopniach. Na pierwszym półpiętrze zatrzymał się. Delikatny dźwięk przesączył się przez Ciszę, tak cichy, że ledwie odważył się istnieć. To nie był dźwięk, raczej wibracja pod skórą, miękkie elektryczne brzęczenie, które czuł już kilka razy wcześniej — jak dotknięcie tylnej ścianki starego telewizora. Cisza nie była zupełnie cicha. Miała warstwy. Wspiął się dalej. W połowie drogi na parapecie siedział gołąb. Kai zapiszczał cichutko, co później byłoby żenujące, gdyby w ogóle było jakieś „później”. To był zwykły gołąb, szary i ciekawski, zastygły z przekrzywioną głową. Jego oko wyglądało jak paciorek z czarnego szkła. Na szczycie schodów drzwi do starej wieży zegarowej były uchylone. To było nie tak. Pan Alvarez zawsze sprawdzał zamek, gdy korzystali z sali gimnastycznej. Dyrektor Herrera była bardzo surowa wobec zasad i starych schodów. A jednak drzwi stały otwarte, wąska szczelina nie-prawie-ciemności. Z wnętrza bił najdelikatniejszy błękitno-biały blask, taki, od którego oczy same się mrużą. Kai położył dłoń na łuszczącej się farbie i popchnął. Drzwi zadrżały ruchem-bez-dźwięku. W środku pokój zegara był gąszczem kół zębatych i cieni, lasem mosiężnych zębów i drewnianych belek. Kurz wisiał jak ospałe gwiazdy. Na dalekiej ścianie tylna strona tarczy jarzyła się blado, gdy popołudniowe słońce próbowało się przez nią przebić. A przed nią stała postać. Nie dorosły. Nie nauczyciel. Dziecko w czarnej bluzie z kapturem, ręce uniesione jakby trzymało niewidzialne sznurki. Sznurki były prawdziwe — w pewnym sensie. Wyglądały jak świetliste linie, cienkie jak żyłka, ciągnące się od palców dziecka do wnętrza zegara. Tam, gdzie dotykały, wielkie koło z ramieniem minutowej wskazówki drżało. Trampki dziecka — białe z srebrnymi błyskawicami po bokach — były obsypane brokatem. Kai znał te trampki. Nie wiedział, kto je nosił, ale widział je już w korytarzu szóstej klasy, na boisku, znikające w tłumie po autobusie. Nigdy wcześniej nie widział ich w Ciszy. Głowa w kapturze uniosła się. Nawet bez widocznej twarzy Kai poczuł dreszcz bycia zauważonym — jak słońce na karku. Błękitno-białe światło napięło się, sznurki rozbłysły mocniej, a minutowe koło szarpnęło się wbrew czasowi jak ryba na haczyku. Kai wszedł ostrożnie na spróchniałe deski. – Hej – powiedział, bo nie umiał wymyślić nic innego, bo czasem *cześć* to magiczne słowo, które sprawia, że wszystko staje się zwyczajne. Ramiona dziecka zesztywniały. Kaptur odchylił się na tyle, by ukazać skrawek policzka i błysk zaskoczonych oczu. Sznurki zadrżały i rozjarzyły się jak błyskawica. – Ty też się poruszasz – wyszeptał dzieciak, a głos poniósł się w Ciszy jak kamień wrzucony do nieruchomego jeziora. Było w tym pół pytania, pół ulgi. Kai kiwnął głową. – Ty też. Pod nimi wskazówka sekundowa zegara drgnęła w stronę siódemki. Brzęczenie pod skórą Kaia stało się naglące. Jedenaście sekund prawie nigdy nie wystarczało na nic. Z głębi kół zębatych dobiegł nowy dźwięk — prawdziwy tym razem, cienki i ostry, pierwszy trzask pękającej Ciszy. Świetliste sznurki naprężyły się tak mocno, że powietrze wokół nich zadźwięczało. Minutowe koło szarpnęło się. Dziecko drgnęło, podniosło dłoń w stronę Kaia, palce rozwarte, i przestrzeń między nimi zadrżała jak rozpalone powietrze nad asfaltem. Tarcza zegara rozjarzyła się nagle oślepiającym blaskiem —


Autor zakończenia:

Kategoria wiekowa: 8-12 lat
Data publikacji:
Przeczytano: 26
Zakończenia: Brak zakończenia? Pozwolisz, żeby tak zostało?
Kategoria:
Dostępne w językach:

Write your own ending and share it with the world.  Co było dalej?

Tylko zalogowani bohaterowie mogą dopisać własne zakończenie tej historii...


Podziel się historią

Generuj arkusz ćwiczeń

Generuj edukacyjne arkusze ćwiczeń dla tej historii.

Brak zakończenia? Pozwolisz, żeby tak zostało?


Write your own ending and share it with the world.  Co było dalej?

Każde zakończenie to nowy początek. Dopisz własne i podziel się nim ze światem.