Klucz do Wieży Czasu

W warsztacie zegarmistrza Konrada pachniało mosiądzem, olejem do przekładni i dawnymi opowieściami, które zatrzymały się między zębatkami. Na półkach piętrzyły się budziki z niejednakowymi oczami, kołysząc główkami nad sprężynami, a w kącie, pod oknem wychodzącym na rzekę, stał wielki stół roboczy z czarnymi plamami po kalafonii.
Lena wsunęła palce pod szufladę i uniosła ją delikatnie. „Słyszysz? Ten tik-tak jest inny,” mruknęła, przysuwając ucho do korpusu nieskończonego zegara wiecznego. Miała jedenaście lat i kolekcjonowała dźwięki: gwizdy, stukoty, śmiechy. Lubiła je łapać jak świetliki.
Maks, o rok starszy, ostrożnie wyciągał trybiki na bibułkę. „Bo to zegar, który dziadek sam skompilował. Mówił, że w dzień chodzi jak wiatr, a w nocy jak rzeka.” Popatrzył na siostrę z błyskiem w oku. „Spróbujemy znaleźć ukryty schowek?”
„A ciocia Basia?” Lena zerknęła w stronę drzwi. Z tyłu słychać było rozmowę z sali muzealnej, gdzie ciocia oprowadzała dzieci z podstawówki po wystawie „Zegary naszej okolicy”. Warsztat dziadka był teraz częścią miejskiego muzeum, ale czuli się tu jak w domu.
Maks wzruszył ramionami. „Mamy jeszcze dziesięć minut, zanim wycieczka wróci po plecaki. Szybko.” Polecił siostrze przytrzymać latarkę. Pod szufladą widniała cienka deska z kropeczkami, jak gwiazdozbiór narysowany ołówkiem. „To nie są przypadkowe kropki. To jest Wóz.”
Lena dotknęła jednej z kropek. Deska cichutko kliknęła, a cały przód stołu wysunął się o centymetr. Maks wsunął palce w szczelinę i podniósł ciężki blat. W środku leżała płócienna mapka, zawinięta wokół czegoś twardego. Lena wyjęła pakunek, serce biło jej szybciej.
„Cokolwiek to jest, wygląda na stare,” wyszeptała. W środku był klucz z mosiądzu, chłodny i ciężki, jakby ważył nie tylko metal, lecz coś więcej. Główkę miał grawerowaną w drobne gwiazdki i spirale. Na trzonie połyskiwały litery: BRZEGI CZASU.
– „Brzegi czasu?” – powtórzył Maks, smakując słowa. – Dziadek znów bawił się poezją.
Lena rozwinęła mapkę. To nie był plan miasta, choć zauważyła zarys rzeki i prostokątny plac ratuszowy. Zamiast ulic biegły linie jak w zegarze słonecznym, a w miejscu wieży narysowane było koło z dwunastoma punktami i maleńkimi gwiazdkami. Obok przyklejona była karteczka z pismem dziadka – twardym, równym, z lekkimi zawijasami przy „k”.
„Gdy trzy dźwięki naraz w mieście zabrzmią,
A wiatr z rzeki z listków wskazówek zdmuchnie pył,
Wsuń klucz w serce koła – nie spóźnij się,
I spójrz pod światło. Czas sam wybierze, gdzie płynąć ma, a ty – czy chcesz.”
Lena poczuła, jak robi jej się ciepło za uszami. Dziadek zawsze mówił o czasie jak o rzece, którą można wsłuchać, jeśli zamknie się oczy. Potem wyjechał w długą podróż za granicę na jakieś warsztaty mistrzów, a warsztat przekazał muzeum wraz z setką opowieści, które zdawały się zostać uwięzione w śrubkach i olejkach.
„On… on to do nas?” spytała cicho.
„A do kogo innego?” Maks ostrożnie podniósł klucz. „Wiesz, jakie trzy dźwięki naraz mogą zabrzmieć? Dzwon ratuszowy, gwizd pociągu i syrena promu. Zawsze o pełnej godzinie, kiedy prom rusza, a pociąg towarowy mija most.”
„To dziś o szóstej,” szepnęła Lena. „Zawsze wtedy ćwiczą chór przy rzece i słyszę, jak im dźwięki mieszają się z miastem.” Zegar nad drzwiami wskazywał 17:42.
Drzwi uchyliły się i wsunęła się ciocia Basia z kubkiem herbaty. „Co to za szeptanie? Uważajcie, żeby nie pobrudzić map wystawowych. A to… ojej.” Zmrużyła oczy na widok klucza, ale jej twarz rozjaśniła łagodna ciekawość, nie surowość. „Ten klucz… Konrad doprawdy lubił chować rzeczy. Zawsze powtarzał, że kto potrafi słuchać, znajdzie wszystko we właściwym czasie.”
„Ciociu, możemy pójść do wieży?” wyrwało się Lenie. „Tylko na chwilę. Sprawdzimy mechanizm przed zamknięciem. Obiecujemy, że niczego nie dotkniemy… bardzo.”
Ciocia Basia spojrzała na zegarek. „Macie piętnaście minut. Dzwon na szóstą? Lepiej się pospieszcie. I uważajcie na schody – są strome. Klucz… hm, wygląda jak z ratusza, ale nie przypominam sobie takiego w spisie.” Odwróciła się do drzwi, a potem dodała półgłosem: „Konrad zawsze mówił: 'Nie otwieraj, jeśli nie wiesz, co zamkniesz za sobą.' Ale znał was lepiej niż ja. Idźcie.”
Wieża ratusza rosła nad rynkiem jak wysoka szafa, w której ktoś ukrył setki lat. Schody były wąskie, kamienne, z wygładzonymi stopniami i poręczą, która pamiętała dłonie dawno zapomnianych strażników. Lena wspinała się szybko, słysząc pod stopami echo własnych kroków i maszyny zegara — twarde, majestatyczne uderzenia kół i ciche westchnienia sprężyn.
Na najwyższym poziomie spotkali opiekuna wieży, pana Iwańskiego, który regulował coś przy wahadle. „Ach, dzieciaki Basine,” mruknął z uśmiechem. „Przyszliście posłuchać dzwonu? Proszę, tylko nie wkładać palców między koła. Ten tu pan,” klepnął w stalowy bęben, „nie lubi, gdy mu się ktoś wtrąca.”
Kiedy pan Iwański zszedł niżej, żeby nastawić mechanizm dzwonowy, Lena i Maks zostali sami w półmroku. Tarcza zegara jaśniała białawym światłem. Z bliska była jak cienka skóra, przez którą przeciekało popołudnie. W jej centrum, gdzie przechodziły ośki wskazówek, połyskiwał okrągły pierścień z drobnymi nacięciami, niemal jak zęby od środka. Właśnie tam grawer mapki kazał „wsunąć klucz w serce koła”.
„To musi być tu,” wyszeptał Maks, dotykając pierścienia. Odnalazł w nim maleńką szczelinę. „Zobacz, gwiazdy na główce klucza pasują do tych zarysów.”
„Jeszcze nie!” Lena ścisnęła jego rękę. „Wierszyk mówił o trzech dźwiękach naraz. Musimy zaczekać.”
Czekali, słuchając, jak miasto zbiera oddech. Rzeka szeleściła, wiatr pchnął przez szczelinę zapach jabłek z targu i mokrego kamienia. Mechanizm zegara oddychał równym rytmem. Wskazówka minutowa z cichym świstem przesunęła się na XII.
Najpierw uderzył dzwon wieżowy — potężny, miękki ton, który na moment zatrzymał wszystko wokół. W tym samym czasie, jakby ktoś zagwizdał bardzo daleko, do ich uszu doleciał wysoki, metaliczny dźwięk pociągu przecinającego most. A zaraz potem, niemal nakładając się na pierwszy, rozległ się niski, zachrypnięty jęk syreny promu, kiedy odpychał się od brzegu.
Trzy dźwięki naraz. Lena poczuła, jak w klatce piersiowej coś w niej znaczy. Maks skinął głową, jakby tylko na to czekał. „Teraz.”
Wsuwając klucz w szczelinę, poczuli lekkie opór, jakby mechanizm przez chwilę zastanowił się, czy im zaufać. Gdy weszło, wszystko zadrżało jak skrzypce, którym ktoś przeciągnął smyczkiem po strunie. Pierścień w centrum tarczy rozbłysnął chłodnym, srebrnym światłem. Wskazówki — godzinna i minutowa — zadrgały i na moment przestały iść do przodu.
„Przekręć,” wyszeptała Lena.
Maks obrócił klucz o jeden ząbek. Coś kliknęło. W dolnej części tarczy, między cyframi V i VI, pojawił się cieniutki, starannie wycięty w szkliwie łuk, którego nikt z dołu nigdy by nie zobaczył. Z łuku zaczął wysuwać się metalowy znaczek, jak pieczęć – wyryty znak przypominający falę, przez którą przechodzi strzałka. Powietrze stało się gęstsze, a zapach mosiądzu zmieszał się z czymś chłodnym, ostrym, jak poranek tuż przed świtem.
„Czujesz to?” Lena musnęła dłonią tarczę. Pod jej skórą przebiegło mrowienie. Światło za szkłem zgęstniało, jakby z zewnątrz była nie ulica, lecz mleczne jezioro. Na otworze pojawiły się drobne krople, i, o dziwo, wcale nie były to krople wody. Były jak świetliki przyklejone do szkła.
„Jeszcze o pół obrotu?” spytał Maks, głos miał cichy i poważniejszy niż zwykle.
„Jeśli wybierze za nas, to teraz,” odpowiedziała Lena, powtarzając zdanie z wierszyka i nagle rozumiejąc, że dziadek mógł przewidzieć ten moment. Co jeśli naprawdę coś tu czeka? Co jeśli po drugiej stronie jest…
Nie dokończyła myśli, bo tarcza pojaśniała tak, że oboje przymknęli oczy. Po chwili światło przygasło i zobaczyli coś, co sprawiło, że zapomnieli oddychać. Po drugiej stronie szkła wyłaniał się zarys — nie ich rynku, nie dachów z antenami ani gołębi. Zobaczyli wąską ulicę brukowaną wielkimi, nierównymi kamieniami. Zamiast samochodów stały wozy, a ludzie przechodzący obok tarczy – tak, widzieli ich tak wyraźnie, jakby patrzyli przez okno – nosili płaszcze o długich poły i czapki inne niż zwykle. Ktoś właśnie niósł stos świec zamiast lampek. W tle, gdzie powinna być rzeka, unosiła się mgła o barwie porannego mleka.
„To… nie może być teraz,” wymamrotał Maks.
Wtedy, bardzo wyraźnie, usłyszeli głos, jakby dochodził spod wody, a jednak czysty i znany. „Leno. Maksie.”
Zamarli. Lena czuła, jak palce klucza nagle grzeją, a włoski na karku stają jej dęba.
„Słyszałeś?” syknęła.
„Słyszałem.” Maks zacisnął dłonie na główce mosiężnego klucza. „To… brzmiało jak…”
„Jak dziadek,” dokończyła Lena bezgłośnie. W tym samym momencie na mlecznym szkle, tuż przy ich twarzach, odbiła się od wewnątrz czyjaś dłoń. Nie była przezroczysta ani straszna — po prostu zwykła dłoń w rękawiczce, z cienkiego materiału, jak z dawnego portretu. Po drugiej stronie ktoś stał tak blisko, że cienie jego rzęs drżały na świetle.
„Jeśli mnie słyszycie,” znów ten głos, bardziej zdecydowany, „macie tylko chwilę. Wskaźniki nie będą czekać. Klucz jest wasz, ale wybór też. Przekręćcie. Albo cofnijcie się i zamknijcie wszystko na zawsze.”
W środku mechanizmu coś trzasnęło, jak gdyby ciężar swobodny zazgrzytał o hamulec. Z dołu dobiegł odległy śmiech kogoś z rynku, a potem znów cisza. Lena spojrzała na brata. Maks spojrzał na Lenę. Czas zawiesił się na krawędzi, jak kropla, która ma właśnie spaść.
„Na trzy?” wyszeptał Maks, a szkło po drugiej stronie zamigotało jak powierzchnia rzeki, kiedy przechodzi przez nią cień chmury.
Autor zakończenia: