Klucz Paprociowego Kwiatu

W ciągu dnia rzeka Czeremusz śmiała się, przeskakując po kamieniach i oplatając korzenie olch, a drewniane dachy Zorian świeciły jak skrzydła chrząszczy w słońcu. Pnie brzóz stały w małych, białych armiach na zboczu, a cebulasta kopuła cerkwi chwytała każdy kolor nieba — błękit o poranku, złoto w południe, róż o zmierzchu. W Zorianach nawet wiatr znał imiona dzieci.
Nadia znała też sztuczki wiatru. W wieku jedenastu lat była szybsza niż kura i cichsza niż kamień. Potrafiła uszczypnąć jagodę, nie uszkadzając jej skórki, i rozpoznać po dotyku powietrza na policzku, czy wieczorem rzeka będzie wysoka, czy niska. Jej kuzyn Luka, rok starszy i o głowę wyższy, wolał ścigać się z kozami, dudnić po mostkach i wracać do domu z kolanami ozdobionymi przygodami.
Mieli przyjaciela, o którym nikt głośno nie mówił — domowika. Jedni nazywali go kłopotem, inni szczęściem, ale tak czy inaczej mieszkał w ciepłym cieniu pieca glinianego Babusi Halyny. Nadia zobaczyła go po raz pierwszy pewnej zimowej nocy — smużka sadzy i wąsów oraz połysk guzikowych oczu, zerkających zza drzwiczek do popiołu. Teraz, w dzień, który prawie wcale nie miał się skończyć, ujrzała go znów, gdy zamiatała kuchnię.
— Panko — szepnęła Nadia, bo duch domowy lubił uprzejmość. — Znów przypaliłeś sobie brwi.
Domowik Panko napuszył się i klasnął w dłonie jak w rękawice, rozsiewając obłoczek mąki ze stołu. Okrągły, trochę koci stworek, miał najbardziej zrzędliwy wąs, jaki Nadia kiedykolwiek podziwiała. Kiwnął palcem, wskazał na luźną cegłę u podstawy pieca i skinął głową tak mocno, że jego kapelusz — skrawek brązowego filcu — przechylił się na ucho.
Nadia odsunęła cegłę, spodziewając się myszy, może błysku cukru. Zamiast tego jej dłoń zamknęła się na żelazie. Wyciągnęła klucz wielkości własnej dłoni, stary jak opowieść, zimny jak kamienie w rzece. Jego oczko miało kształt spiralnie zwiniętej paproci. Trzon zdobiły drobne wycięcia, jak zęby, które nauczyły się uśmiechać w jeden, jedyny sposób.
— Dla mnie? — wyszeptała.
Panko wydał z siebie dźwięk jak czajnik zaczynający gwizdać. Pokręcił głową, potem skinął, schował dłonie pod pachy i zakołysał się na piętach. — Klucze otwierają i zamykają, gołąbku — zacharczał głosem, który zdawał się zawsze dochodzić z drewna. — Niektóre drzwi lubią być zostawione w spokoju. Niektóre drzwi się nudzą.
Zanim Nadia zdążyła zapytać, które to, Babusia Halyna weszła z koszem wierzby i kwiatów polnych. Warkocz staruszki był srebrny jak rzeka, gdy pokazuje księżycowi brzuch, a jej oczy widziały wszystko.
— Wianki, moje słoneczniki — oznajmiła. — Dziś noc Kupały. Tańczymy, śpiewamy, oddajemy rzece nasze nadzieje i pamiętamy o starych zasadach.
Luka rzucił na stół garść tymianku. — Jakie zasady tym razem? Bez gwizdania przy stole? Bez biegania z kosami? — Usiłował wyglądać poważnie; trwało to tyle, co bańka mydlana.
— Las nie lubi krzyku — odparła Babusia, kładąc kosz. Rozłożyła na stole długą haftowaną płachtę — swój najlepszy *rushnyk*. Czerwone i czarne nici tworzyły romby i kwiaty, a w jednym rogu małą paproć. — Jeśli pójdziecie do starego gaju, stąpajcie lekko. Nie łamcie tego, czego nie musicie. Jeśli zobaczycie kwiat paproci… — tu jej głos złagodniał. — Jeśli zakwitnie, będzie to oddech i nic więcej. Nie przechwalajcie się. Nie oglądajcie za siebie, dopóki nie będziecie bezpieczni. Leszy słyszy dziś wszystko.
Palce Nadii same powędrowały do kieszeni, gdzie spoczywał klucz, czując spiralę jego oczka. — Naprawdę zakwita? — spytała. — Kwiat z paproci, która nigdy kwiatów nie ma?
Usta Babusi zagięły się w uśmiechu. — Niektóre rzeczy są nieśmiałe, dopóki nie nadejdzie właściwa noc.
O zmierzchu polana na wzgórzu zamieniła się w krąg kroków wokół stosu drewna ułożonego jak siano na zimę. Skrzypce i trzystrunowe instrumenty brzęczały w dłoniach mężczyzn, którzy nigdy się nie męczyli. Młodsze dzieci, z głowami ozdobionymi wiankami z rumianków i chabrów, przeskakiwały płomyki na obrzeżach i wracały z przypalonymi brzegami sukienek i śmiejącymi się oczami. Stary Petro opowiadał historię o Srebrnym Jeleniu, tym, który ukazuje się tylko wtedy, gdy gwiazdy zapominają mrugać. Nikt nie mówił, że mu wierzy. Każdy słuchał.
Wianek Nadii — z wierzby, koniczyny i jednego błękitnego chabra, który rósł tam, gdzie ziemia nigdy nie wysychała — był ostatni, jaki wsunęła do kosza. Bez zastanowienia przywiązała do niego klucz w fałdzie rushnyka, robiąc ukryty supeł pod wierzbą. Wydało jej się to właściwe, jak zapięcie guzika, zanim zawieje wiatr.
Nad wodą rzeka zbierała światła lampionów i nosiła je jak pas. Księżyc ułożył na Czeremuszu ścieżkę dla każdego, kto odważyłby się wejść. Dziewczęta i chłopcy kładli na wodę swoje wianki i patrzyli, dokąd poniesie je nadzieja — w lewo czy w prawo, szybko czy wolno. Wianek Luki obrócił się raz, jakby rzeka mu mrugnęła, a potem popłynął ku zakrętowi.
Nadia uklękła i opuściła swój wianek, wilgoć musnęła jej palce. Przez chwilę płynął razem z innymi, mały zielony statek z płatkami zamiast żagli. Potem zadrżał, obrócił się i zaczął sunąć pod prąd.
— Hej — szepnął Luka, nachylając się. — Nadia, widzisz?
Czeremusz nie płynął wstecz. Nigdy. A jednak gałązki wianka drżały, jakby coś ciągnęło go niewidzialną nitką, a pod nim zakwitła blada poświata. Nie księżyc. Nie lampion. Światło poruszało się z zamiarem, cicho i pewnie.
Z dalekiego brzegu zadzwonił dzwon zatopionej kaplicy — raz, wystarczająco, by włoski na ramionach Nadii stanęły dęba. Kaplicy nie było od pięćdziesięciu lat, tylko opowieści o tej, którą porwała wiosenna powódź. A jednak nuta przecięła powietrze, lekka i smutna jak westchnienie.
— Jeleń Petra — mruknął ktoś w górze rzeki. Rozległ się śmiech, lecz taki, jaki wydaje się tylko po to, by dodać sobie odwagi.
Kieszeń Nadii zapłonęła ciepłem. Ścisnęła ją dłonią i poczuła, jak żelazny klucz poruszył się, jakby zaczerpnął oddechu. Ostrzeżenie Panka zadźwięczało w niej jak kamyk w słoiku. *Niektóre drzwi lubią być zostawione w spokoju. Niektóre drzwi się nudzą.*
— Idziemy tylko do zakrętu — powiedziała do Luki, bo wypowiedzenie planu na głos czyniło go mniejszym, a noc mniej ogromną. — Potem zaraz wrócimy.
Skradali się ścieżką wśród olch, a ognisko tańczyło za nimi jak cień. Świetliki zbierały się przed nimi, jakby w odpowiedzi na wezwanie, płynąc niczym ciche gwiazdy. Powietrze zmieniało się powoli, jak woda przed wodospadem — chłodniejsze, zbyt jednostajne — a zapachy się wyostrzały: mokra kora, paprocie, coś jak jabłka przechowywane w piwnicy.
Na zakręcie rzeka rozszerzała się w kredowy księżycowy staw, powolny i grzeczny pod brzozami. Wianek Nadii wpadł w wir, którego w dzień nie było. Wir trzymał go jak dłoń. Blask pod wodą zgęstniał w monetę światła, a potem rozciągnął się znowu, jak uśmiech, który nie może się zdecydować, czy być nieśmiały, czy odważny.
Po drugiej stronie, między dwiema olchami, coś stało bez ruchu. Najpierw Nadia pomyślała, że to drzewo, którego wcześniej nie było. Potem drzewo mrugnęło. Poroże unosiło noc, nie zwykłe gałęzie, lecz korona spleciona z błyskawic i wiosny. Postać nie potrząsnęła głową ani nie tupnęła. Po prostu patrzyła i oddychała. Na ułamek chwili wiatr zapomniał się poruszyć.
— Widzisz to? — Luka odezwał się za cicho. Przesunął się bliżej, aż jego rękaw dotknął rękawa Nadii, a ten dotyk powiedział więcej niż słowa.
Klucz nagrzał się tak, że nie mogła już go ignorować. Szarpał, jak ryba na starej żyłce, nie w stronę wody, lecz brzozowego gaju na stoku. Nadia spojrzała — i gaj spojrzał na nią. Jedno drzewo pośrodku miało w korze sęk wielkości jej dłoni, w kształcie oka albo spirali klucza, taki sam zwój, jaki spał w rogu rushnyka Babusi.
— Żadnych imion na ścieżce — zaszemrzały trzciny. Albo tylko woda oblizywała brzegi. Nadia i tak zatrzasnęła usta.
Wyjęła rushnyk z kieszeni, pilnując, by nie rozwiązać ukrytego supła z żelazem. Wyhaftowana paproć rozświetliła się lekko, jakby nić pamiętała lato, którego nikt nie przeżył. Przyłożyła płachtę do sęku w korze. Wzory dopasowały się tak dokładnie, że włosy na jej karku stanęły dęba.
Żelazny klucz zawibrował w jej dłoni. Z przeciwległego zbocza dobiegł dźwięk jak kroki kopyt w głębokim mchu — jeden, dwa — potem znów cisza. W pamięci Nadii przechylił się kapelusz Panka. *Niektóre drzwi się nudzą.*
Przyłożyła oczko klucza do sęku. Przez moment nic się nie działo poza zwykłymi westchnieniami rzeki i cierpliwym cykaniem świerszczy. Potem brzoza zadrżała. Na pniu pojawiła się linia, najpierw cienka jak nić, potem rozszerzająca się w szew światła. Biała kora tchnęła im w twarze chłodem — zimą, jabłkami i czymś starszym.
— Nadia — wyszeptał Luka, nie do końca pytanie, nie do końca ostrzeżenie.
Na wodzie jej wianek przechylił się i zastygł, jakby czekał, co zrobi. Szew światła poszerzał się jak usta szykujące się do mowy. Z wnętrza dobiegł miękki szelest — może kopyto o drewno, a może dłoń muskająca ścianę w ciemności.
Drzwi w brzozie zaczęły się otwierać.
Autor zakończenia: