Kto woła w Puszczy Szeptów

Na skraju wsi Brzeźce, tam gdzie pola kończyły się miękką linią Puszczy Szeptów, stał dom z gankiem, co latem pachniał lipą, a zimą dymem z pieca. Babcia Kalina, z chustką w zielone kropeczki, każdego ranka stawiała przy piecu miseczkę z mlekiem.
— Dla domowika — mówiła, stawiając też okruszek świeżego chleba. — Żeby pilnował, kiedy nas nie ma.
Jagna przewracała oczami, bo miała jedenaście lat i znów wczoraj wyśmiano ją w szkole za to, że wierzy w rzeczy, których nie widać. Olek, jej o rok starszy brat, tylko wzruszał ramionami. On wolał patrzeć, jak coś działa, niż o tym gadać.
Tego dnia przyszła do nich pani Jarema, szeptucha z końca wsi, z koszem pachnącym ziołami i z piórem sójki wsuniętym w warkocz.
— Pszczoły splątały dziś lotki w wietrze — powiedziała, jakby to było coś oczywistego. — Trzeba zanieść słoik lipowego miodu do kapliczki przy starym dębie, zanim słońce zejdzie w bór. Las lubi, kiedy się z nim rozmawia po dobroci.
Babcia Kalina skinęła głową. Dała Jagnie słoik, obwiązany czerwonym sznurkiem, i położyła jej na nadgarstku bransoletkę z jarzębiny.
— Czerwone chroni — mruknęła. — Nie gwiżdżcie w lesie, nie liczycie do tyłu i nie zrywajcie paproci, bo paproć pamięta kroki.
Droga do Puszczy Szeptów pachniała żywicą i wilgocią. Na błotnistych kałużach napinały się cienkie skórki odbitego nieba. Od wsi słychać było jeszcze gdakanie kur, ale im bliżej, tym ciszej. Takiej ciszy, w której słychać bzyczenie muchy i własne myśli, Jagna nie lubiła. Dobrze, że Olek potrafił chodzić głośno.
— Założę się, że to stary zwyczaj — mruknął, przerzucając przez ramię kij. — Kapliczka, ofiara… To tylko sposób, żebyśmy nie zapomnieli, jak szanuje się las.
— A jeśli ktoś na nas patrzy? — spytała Jagna, drapiąc kolano, które obtarła o jałowiec.
— Wrona — odpowiedział Olek rzeczowo, wskazując czarne błyski między gałęziami. Uśmiechnął się, ale nieco krzywo, jak zawsze, gdy udawał, że się nie boi.
Ścieżka była wąska, kolana ocierały się o paprocie, a na starej sośnie ktoś narysował węglem strzałkę. Jagna pamiętała, że strzałka miała kiedyś wskazywać na zachód, a teraz pokazywała na północ.
— Patrz — powiedziała, przystając. — Przestawiło się.
— Pewnie ktoś sobie zażartował — prychnął Olek, ale jego oczy też zrobiły się czujne.
Z boku drogi odcisnęły się ślady. Wyraźne, jakby ktoś przed chwilą przeszedł boso po wilgotnej ziemi. Jagna kucnęła.
— Pięć palców, jak u człowieka — wyszeptała. — Tylko…
— Tylko od pięty idą w złą stronę — dokończył Olek, marszcząc czoło. Ślady wyglądały tak, jakby ktoś szedł w stronę wsi, ale cały las wokół mówił, że posuwał się ku gęstwinie. — Znałem jednego leśniczego, co opowiadał o takich znakach. Mówił, że to drobne sztuczki kogoś, kto lubi, żebyś się zgubił.
Jagna poczuła, jak czerwony sznurek na jej nadgarstku napina się lekko, jakby chciał ją pociągnąć do przodu.
— Babcia mówiła, że w lesie nie chodzi się za głosem, tylko za sercem — mruknęła. — Ale teraz idziemy za tym, co mamy zrobić.
Kapliczka stała na małej polanie jak drewniana łódka w morzu traw. W środku, za szybą, ktoś ustawił obraz Matki Boskiej Zielnej, a pod nim malutką figurkę brodatego mężczyzny wyciętego z kory, z wąskimi oczami i czapką z liścia dębu. Kora dębu za kapliczką była stara, pomarszczona, w dotyku miękka jak stare koce. Nad polanką wirował bursztynowy pyłek, choć słońce skryło się już za chmurami.
Jagna postawiła słoik miodu na płaskim kamieniu i rozwiązała czerwony sznurek. Miodowy zapach był słodki i ciepły, jak lipiec zamknięty w szkle.
— Za pszczoły, za las i za tych, którzy pilnują granicy — powiedziała głośniej, niż zamierzała.
Przez chwilę nic się nie działo. Olek niedbale poprawił kij, parsknął na komara i chrząknął. Potem Jagna usłyszała pomruk. Nie taki, co wychodzi z gardła, tylko z wnętrza drzew. Słoik zadrżał. Na jego ściance pojawiła się cienka smużka światła, jakby ktoś palcem narysował ścieżkę ku wieczku. Z wnętrza miodu wysunął się pęcherzyk powietrza, pękł cichutko i rozszedł aromatem po polanie.
— Czujesz? — Olek uniósł brwi. — To tylko… no, reakcja. Ciepło, ciśnienie.
— I to, że ktoś wypowiada moje imię? — zapytała Jagna spokojniej, niż się czuła.
Z polany przyszło przeciągłe: „Jaaagna…” Czasem tak rodzice przeciągają głoskę, kiedy budzą rano. Tylko że rodzice byli teraz w sadzie, daleko, a to było miękkie, zielone, otarte o korę. Olek rozejrzał się gwałtownie.
— Kto to? — krzyknął w gęstwę.
Znowu: „Jaaagna…” i „Oleek…” Jedno z lewej, drugie z prawej. Jakby ktoś stał po dwóch stronach polany i uczył się ich imion na głos.
— Wracamy — zdecydował Olek. — Zrobiliśmy, co mieliśmy. Starczy.
Las zdawał się gęstnieć. Kiedy weszli z powrotem między paprocie, strzałka na sośnie już nie istniała. Ktoś zamazał ją żywicą czy dotykiem? Olek łamał po drodze drobne patyki i zostawiał je jak znaki, ale gdy po chwili spojrzał za siebie, gałązki znów były całe, a porosty na pniach wyglądały, jakby nikt ich nie dotykał od lat.
— Nie żartuj — warknął sam do siebie.
Jagna starała się oddychać równo. Czerwony sznurek na jej nadgarstku zrobił się ciepły. Myśl o babci i o miseczce mleka przy piecu nagle wydała się ważna i bardzo daleka.
— Słyszysz rzekę? — spytała. — Wcześniej jej nie było tak blisko.
Rzeczywiście, z prawej strony zaszemrało coś, co brzmiało jak woda spływająca po kamieniach. A z lewej — ciche, drżące „Chodźcie…”. Nie było w tym złości, ale było coś, co sprawiało, że człowiek chciał pójść, nawet jeśli nie wiedział dokąd.
— Nie idziemy za głosem — przypomniał twardo Olek. — Za sercem, za igłą w kompasie, który… — Zamilkł. Kompas, który dostał od taty, wskazywał w zupełnie inne strony naraz, igła drżała jak oszalała.
Przed nimi wyrosło drzewo, którego wcześniej nie było. Stary dąb pod kapliczką? Nie, inny, jeszcze starszy, z dziuplą szeroką jak okno. Kora miała ślady nacięć, których nikt już nie pamiętał: pajęcze rysy, gwiazdy, ptasie stópki. Jedna z linii układała się w kształt, który Jagna widziała dziś wcześniej na słoiku, kiedy smużka światła biegła ku wieczku.
— To ten sam znak — wyszeptała. — Jakby las chciał, żebyśmy to zobaczyli.
— Albo żebyśmy się zgubili na zawsze — mruknął Olek, próbując żartować, ale jego głos brzmiał pusto.
Z wnętrza dębu powiało chłodem, choć nie było przeciągu. Jagna uniosła dłoń i dotknęła kory. Czuła pod palcami drobne drżenia, jak bicie serca bardzo dużego zwierzęcia, które śni. Kiedy wzięła rękę, na skórze został jej miodowy zapach.
— Jagna — powiedział głos, tym razem tuż przy jej uchu. Drugi raz: — Olek.
Brat zacisnął dłoń na jej nadgarstku tak mocno, że jarzębina aż zaskrzypiała.
— Na trzy — syknął. — Biegniemy w stronę… — Urwał, bo powietrze wokół nich zgęstniało jak mgła, choć mgły nie było.
Nagle od strony kapliczki dobiegł cichy stuk — jeden, drugi, trzeci — jakby ktoś puknął od środka w szybkę. Drzewo, przy którym stali, jęknęło, a potem wzdłuż jego pnia przeszedł podłużny, głęboki trzask. Kora zaczęła pękać, nie gwałtownie, tylko powoli, z ciężkim westchnieniem. W szczelinie zamigotał bursztynowy blask, jak ten ze słoika.
— Olek… — Jagna nie musiała kończyć, bo oboje już patrzyli, jak rozdzielają się włókna drewna. Z pęknięcia popłynął zapach miodu i mokrej kory, a coś wielkiego zrobiło krok w ich stronę, niechcący wyginając paprocie.
Autor zakończenia: