Latarnia, która mrugała

Latarnia na Klifie Sowy mrugała tej nocy inaczej niż zwykle. Zamiast równego, uspokajającego rytmu raz–dwa, raz–dwa, jej światło przerywało mgłę nierówno, jakby ktoś za szybą dawał sygnały latarką. Morze było napęczniałe po całodniowym sztormie, a fale tłukły o mokre głazy z dźwiękiem, który czuło się w żebrach.
— Policz to jeszcze raz — poprosił Kuba, zakładając kaptur głębiej na uszy. — Długie, krótkie, krótkie, przerwa… Długie, krótkie…
Hania miała jedenaście lat, zeszyt w kratkę i cierpliwość do rzeczy, które innym wydawały się zbyt ciche, zbyt dalekie albo zbyt drobne. Od kiedy została harcerką, ćwiczyła alfabet Morse’a, wystukując w szkolnej ławce kropki i kreski. Teraz jej palec przesuwał się po śliskich od soli kartkach, zapisując kolejne sekwencje.
— To nie przypadek — mruknęła, mrużąc oczy. — To jest wzór. Patrz: dwie kreski, kropka, kropka… i znowu przerwa. A potem coś jak… liczba? Albo litera.
— Pan Bogdan mówił, że latarnia potrafi zwariować po burzy — stwierdził Kuba, ale jego głos zdradzał, że i on czuje to mrowienie w karku. — Ale żeby tak… jakby do kogoś mówiła?
W miasteczku na dole, wąskie uliczki pachniały algami i smołą. Na rybakówkowym pomoście plandeki klapotały jak skrzydła, a ludzie krzątali się przy sieciach, głośno i uspokajająco jak zawsze po sztormie. Tylko dom latarnika, przyciśnięty do skarpy jak biała muszla do kamienia, był ciemny. Pan Bogdan od dwóch dni nie pokazywał się w porcie. „Pojechał do brata” — powiedziała pani z piekarni. „Zaspał” — stwierdził ktoś inny. Ale żaden z dorosłych nie spoglądał tego wieczoru tak często na szczyt klifu jak Hania i Kuba.
Hania zapisała ostatnie kreski i kropki. Serce tłukło jej się szybciej nie z powodu wiatru.
— To układa się w słowo — wyszeptała. — „NIE…” — zatrzymała się, bo latarnia znowu mrugnęła zbyt szybko, a mgła rozdarła się jak firanka. — „NIE SCH…”
— Nie schodź? — podsunął Kuba, przełykając ślinę.
Zanim zdążyła potwierdzić, światło zasłoniła chmura, a z daleka dobiegł nich przeciągły jęk. Wydawało się, że to wiatr śpiewa w stalowych poręczach, ale melodia była zbyt równa, zbyt… zamierzona.
— Idziemy — powiedziała Hania, zanim zdążyło ją przestraszyć własne „nie”. — Zobaczymy, co tam się dzieje. Zanim ktoś wyłączy latarnię i zatoka zrobi się naprawdę ciemna.
Wzięli latarkę, kilka cukierków cytrynowych, które Kuba zawsze nosił na gorszy humor, oraz notes Hani. Ścieżka na klif była wąska i naszpikowana kamyczkami, które uciekały spod butów jak srebrne rybki. Po drodze mijali krzaki rokitnika z jagodami jak małe pomarańcze i słyszeli, jak gdzieś w trzcinach prychają zaskrońce, obudzone odgłosem fal.
— Wiesz, że podobno w tej skale są jaskinie? — odezwał się Kuba szeptem, jakby ktoś mógł ich podsłuchiwać. — Stare, wykute jeszcze przez Niemców. Pani od historii mówiła, że prowadzą pod latarnię.
— Plotki — ucięła Hania, ale jej wzrok odruchowo zawiesił się na wydętej ścianie klifu, gdzie wiatr malował ciemne cienie. — Poza tym, gdyby były jakieś tunele, już dawno by się zawaliły.
— Albo ktoś by je… — zaczął Kuba, lecz urwał, bo coś zaszumiało tuż nad ich głowami. Z krzykiem wyrwała się mewa, rozsypując drobne kropelki wody. Dzieci roześmiały się nerwowo, udając, że to tylko ptak.
Drzwi do domku latarnika były przymknięte, a kłódka — ta ciężka, mosiężna, którą Hania pamiętała od zawsze — wisiała bezradnie na gwoździu tuż obok. We wnętrzu pachniało chłodem, starym mydłem i ropą. Na stole leżał kubek z krągłą plamą herbaty i otwarty kalendarz z różnymi bazgrołami. Na jeden dzień, wczoraj, ktoś napisał grubym ołówkiem: „NIE GAŚ ŚWIATŁA”, podkreślając dwa razy.
— To chyba nie jest śmieszny żart — mruknął Kuba, macając po kieszeniach, jakby mógł w nich znaleźć wyjaśnienie. — Dlaczego miałby to pisać? I gdzie on jest?
Hania nie odpowiedziała. Coś przyciągało ją ku schodom prowadzącym na górę — wąskim, metalowym, oplatającym wnętrze wieży jak sprężyna. Każdy stopień miał wbity numer. Jeden, dwa, trzy… Dźwięk jej butów odbijał się echem w pustce i wyglądał na znacznie głośniejszy niż powinien. Kiedy dotknęła poręczy, poczuła pod palcami wilgoć i drobne ziarenka soli.
— Słyszysz? — szepnęła po chwili. Z góry, spod latarni, dochodził równy, chropawy odgłos. Stukanie. Raz, dwa, przerwa. Raz, przerwa. Dwa razy. Hania zamknęła oczy, jak zawsze, gdy liczyła: kropka, kreska, kropka…
— To ten sam rytm — wydech Kuby był ciepły i szybki. — Jakby ktoś… jakby ktoś stukał w szybę.
Na trzynastym stopniu schody trzasnęły pod ich ciężarem inaczej. Drewno, nie stal. Ktoś kiedyś wymienił tu stopień, ale zrobił to krzywo. Hania zawahała się na moment. W jej notatniku, gdzieś między wzorem na supeł żeglarski a planem szkolnego boiska, widniała strona z napisem „NIE SCH…”. Popatrzyła w górę. Stukanie ustało.
— Najwyżej zejdziemy szybko — szepnęła sama do siebie i ruszyła dalej.
Latarnia była maszyną z innej epoki. Soczewki w ogromnym, szklanym oku obracały się majestatycznie, rozrzucając białe ostrza światła na morze. W środku pachniało żelazem i smarem, a powietrze miało smak elektryczności. Po podłodze pełzły smugi światła jak ciche, morskie węże.
Na parapecie przy oknie leżał zeszyt — nie Hani, ale podobny: gruby, w kratkę, z pożółkłymi rogami. Na pierwszej stronie: „Dziennik świec”. Ktoś wpisywał godziny i notował, kiedy żarówka była wymieniana, kiedy szkło czyszczone. Ostatni wpis był nieregularny, zapisany drżącą ręką: „21:17 — mrugnięcia. 21:23 — wzór? 21:31 — jeśli to dla mnie, to…”. Dalej atrament rozmazał się w plamę.
— Haniu… — Kuba wskazał palcem metalową kratkę w podłodze przy samej ścianie. Pod nią, w ciemności, coś połyskiwało. Jakby we wnętrzu wieży była jeszcze jedna, węższa przestrzeń. Tunel? Przestrzeń techniczna? Kratka była zamknięta zamkiem, nad którym ktoś drżącą ręką wydrapał numer 13.
— To nie wygląda na żart — powiedziała Hania, ale nie potrafiła oderwać wzroku od zimnego błysku w dole. Zanim zrobiła krok, coś stuknęło o szkło latarni tuż nad ich głowami. Raz. Dwa. Przerwa. Raz. Dwa. Trzy.
— To nie wiatr — powiedział Kuba niepotrzebnie.
Hania przyłożyła palce do chłodnego szkła i niemal od razu cofnęła dłoń. Szkło delikatnie drżało, jakby ktoś po drugiej stronie opierał o nie czoło. Przez ten moment białe światło przecięło mgłę i zatrzymało się na ułamek sekundy, oświetlając coś na wodzie. Coś długiego, ciemnego, co płynęło wbrew falom, jak cień bardzo wysokiej postaci idącej przy samym dnie.
— Widziałeś? — Hania ledwo dotknęła ramienia brata.
— Nie… To znaczy… tak. Ale to mogła być boja. Albo… — urwał, bo ze środka wieży dobiegł ich nowy dźwięk. Nie stukanie. Cichy szczęk, jakby klucz trafił w metal.
— Ktoś tu jest — powiedział Kuba bezgłośnymi ustami.
Hania już to wiedziała. Pod kratką z numerem 13 coś się poruszyło, a potem z wąskiej szczeliny wysunęła się smukła, mosiężna łodyżka. Klucz. Zwisał na postrzępionej sznurówce, a jego ząbki były starte od używania.
— On… ktoś nam go podaje — Hania sama się zdziwiła, jak spokojnie brzmi, choć cały czas miała wrażenie, że czyjeś spojrzenie sunie jej po karku.
Kuba popatrzył na nią, na klucz, na kratkę. — Nie otwieraj — powiedział szybko. — Przecież nie wiemy, co jest na dole. A ten napis w kalendarzu. I to „nie schodź”…
Hania ugryzła wargę. Serce waliło jej jak młot w blaszanym wiadrze. Ale ten dźwięk — ten uporczywy rytm z góry, te kropki i kreski — nie były przypadkowe. Ktoś próbował coś powiedzieć. A kto inny, w środku wieży, dosłownie wypychał im klucz pod nos.
— Tylko zajrzę — wyszeptała. — Nie będę schodzić. Przyłożę klucz, zobaczę, czy pasuje. Jeśli coś będzie nie tak, zamknę od razu.
Kuba nie odpowiedział. Stał bardzo nieruchomo, jakby i on stał się częścią mechanizmu, który właśnie tik-tak, tik-tak odmierzał uderzenia serca latarni. W końcu skinął głową, jeden raz, powoli.
Hania klęknęła przy kratce. Z bliska widziała, że numer 13 nie był wydrapany nożem, ale gwoździem, nerwowo, jakby komuś trzęsła się ręka. Przycisnęła palce do chłodnego metalu. Mosiężny klucz był cięższy, niż wyglądał. Pasował do zamka idealnie. Zęby trafiły w rowki z takim satysfakcjonującym klik, że przez moment Hania zapomniała oddychać.
— Haniu — wyszeptał Kuba. — Światło…
Snop z latarni przesunął się, znów oświetlając morze, ale tym razem nie odbił się od mgły. Zatrzymał się, zawahał, jakby coś go wessało. W wieży zrobiło się ciemniej o pół tonu. Stukanie nad ich głowami przyspieszyło. Ktoś za szkłem wyraźnie, zdecydowanie wystukał: K–T–O–?
— Gotowe — powiedziała Hania, czując, jak wewnątrz zamka coś drga. — Uwaga.
Przekręciła klucz. Zamek ustąpił z jękiem, który potoczył się po schodach w dół jak kula.
W tej samej chwili klamka do latarni poruszyła się sama z cichym, niepokojącym trzaskiem, a światło w wieży zadrżało jak płomień świecy na przeciągu… i nagle cały szczyt Klifu Sowy pogrążył się w gęstszym mroku.
Autor zakończenia: