Latarnia, która słyszała wiatr

Latarnia Babci Kaliny stała na skraju klifu, tak blisko morza, że gdy fale były wysokie, ich oddech zawisał nad trawą jak mgła. Miała czerwone, łuszczące się drzwi i szklaną koronę, w której krył się ogromny, stary reflektor. Nad głową krążyły mewy, a w dole szumiały kamienie, toczone przez wodę jak paciorki w dłoni.
Lena przyjechała tu po raz pierwszy od wielu lat. Miała jedenaście lat, włosy splątane jak mokry sznurek i na kolanie ślad po rowerowej wywrotce. Jej młodszy brat, Tymek, miał dziewięć lat i nosił czapkę z daszkiem, którą obracał zależnie od nastroju – daszek do przodu, gdy był ostrożny, i do tyłu, gdy czuł się odważny.
Babcia Kalina nie była zwykłą babcią. Zamiast serwetek na oparciach krzeseł miała mapy wiatrów, a zamiast doniczek z pelargoniami – słoje pełne bursztynów, w których zamknięte były drobne bąbelki powietrza jak minikalafiory. Mówiła, że latarnia to nie tylko budynek, ale ucho brzegu, które nasłuchuje morza.
Tego ranka niebo było tak czyste, że woda wydawała się szkłem. Lena i Tymek siedzieli na betonowym murku, ssąc plasterki cytryny posypane cukrem. Babcia zniknęła w magazynku obok, gdzie trzymała wszystko, co „na wszelki wypadek”.
„Jeśli wiatr przyjdzie z północy, usłyszysz go najpierw w poręczy” – powiedziała, klepiąc żeliwne elementy schodów. – „A jeśli z południa, zapachnie igliwiem, nawet tutaj, nad samym morzem.”
Lena przewróciła oczami, ale tylko trochę. Lubiła słuchać, jak babcia miesza rzeczy zwykłe i niezwykłe w jedną opowieść. Tymek tymczasem wstał i pochylił się nad murem. Coś tam błysnęło w szczelinie między cegłami.
„Lena, patrz! Coś się świeci!”
Wcisnęli palce w wąską szparę. Po chwili Tymek wyciągnął brudną, metalową rzecz. Był to mały kompas w mosiężnej obudowie. Wieczko miało kształt fal, a na odwrocie wyryto literę „K”.
„K jak Kalina?” – zapytał Tymek.
„A może jak kapitan?” – podsunęła Lena i przetarła szkło rękawem.
Igła kompasu zakręciła się i… stanęła nie na północy. Nie na południu. W ogóle nie wskazywała żadnej ze stron świata.
„On pokazuje… w dół” – szepnął Tymek.
W tym momencie z wnętrza latarni dobiegł przeciągły, cichy dźwięk. Nie dzwonek, nie gwizd, bardziej jak westchnienie wydane przez szkło, które pragnie, by znów zapłonęło światło.
„Babciu?” – zawołała Lena.
Ale zamiast babci odpowiedział wiatr. Nagle zerwał się z niczego, choć niebo wciąż było spokojne. Przysiadł na galerii dookoła lampy, a potem spłynął po schodach. Poruszył kartkami w zeszytach, przewrócił lekką miarkę na parapecie, zatupał pod drzwiami magazynku i wreszcie, jakby zadowolony, ucichł.
Babcia Kalina wyszła z pomieszczenia, niosąc blaszane pudełko po herbatnikach. Miała na twarzy smugi pyłu i uśmiech, który mówił: „Znalazłam coś, czym można zapełnić popołudnie”.
„A wy? Co tam trzymacie?” – spytała, patrząc na kompas w dłoni Tymka.
Lena opowiedziała o szczelinie, o literze „K” i o igle, która nie chciała zachowywać się jak zwyczajna igła. Babcia skinęła powoli głową.
„Mojego dziadka nazywano Strażnikiem Falochronu. Miał kompas, który ponoć reagował nie tylko na północ, ale na to, co wzywało do domu. Może to ten…”
Tymek zamrugał.
„Co to znaczy: reagował na to, co wzywa?”
Babcia nie odpowiedziała od razu. Otworzyła blaszane pudełko i wysypała na stół garść drobiazgów: stare guziki, sznurek, zardzewiałą śrubę, małą kartkę z nieczytelnym rysunkiem i klucz – również mosiężny, wygięty w kształt falującej linii.
„To idzie parami” – mruknęła. – „Klucz i przewodnik. Jedno bez drugiego bywa uparte.”
„Przewodnik?” – powtórzyła Lena, marszcząc nos.
„Rzecz, która pokazuje drogę. Czasem to jest latarnia. Czasem kompas. Czasem człowiek.”
Weszli do środka latarni. Szerokie, kręte schody biegły do góry i do dołu, lecz Lena miała wrażenie, że dziś jest ich więcej niż wczoraj. Jakby klatka schodowa powiększyła się o jeden obrót. Powietrze pachniało solą i rozgrzanym metalem.
Na półpiętrze stała stara mapa. Zazwyczaj była spokojna, ale dzisiaj drobne rysunki fal jakby drżały. Lena przystanęła. Na skraju mapy zobaczyła malutką, narysowaną latarnię, której wcześniej nie pamiętała. Tuż obok wypisano drobnymi literkami: „Ucho Brzegu”.
„Babciu… kto to napisał?”
„Nie wiem. Ta mapa zmienia się… czasem. Kiedy jest pogoda jak teraz” – odpowiedziała babcia, jakby mówiła o czymś, co w jej domu było równie zwyczajne jak słoik dżemu.
Na najwyższej platformie Lena podeszła do wielkiego szkła. W jego środku zanurzone były przeszłe lata: wszystkie burze, mgły i świecenia, jakie latarnia pamiętała. Przez chwilę miała wrażenie, że widzi w nim płynący statek, maleńki, z białym żaglem. Otrząsnęła się.
„Jeśli igła pokazuje w dół, to może… powinniśmy zejść” – stwierdził Tymek, przesuwając palcem po kompasie. Igła ani drgnęła.
Zeszli więc, jeden za drugim. Schody chłodniały z każdym stopniem, a zapach soli mieszał się ze smarem i nieco zapomnianym kurzem. W piwnicy latarni było kilka drewnianych skrzyń, koce z filcu i beczka po oleju, którą babcia przerobiła na stolik. Przy tylnej ścianie znajdowały się drzwi. Zawsze były zamknięte, pomalowane na kolor mokrej skały.
„Te drzwi prowadzą w stronę klifu” – wyjaśniła babcia, gdy Lena zbliżyła się do nich. – „Kiedyś wychodziło się tam, by sprawdzić fundamenty, zanim morze zyskało tam więcej głosu.”
Kompas w rękach Tymka drgnął. Igła, dotąd spokojna, lekko skoczyła. Nie na prawo. Nie na lewo. W dół i… w stronę drzwi.
„Masz klucz?” – spytała Lena, a babcia podniosła brwi, jakby ktoś poprosił ją o cukier do herbaty.
„Mam.”
Mosiężny klucz pasował idealnie. Zamek zaskrzypiał, ale nie tak, jak skrzypią zwykłe zamki. Ten skrzypiał jak skrzela ryby wyjętej na moment z wody. Drzwi otworzyły się o szerokość dłoni. Za nimi była ciemność. Nie gęsta i straszna, tylko taka, która czeka na światło, żeby opowiedzieć, co skrywa.
„Pójdę przodem” – zdecydowała babcia Kalina, choć jej oczy były łagodne, w głosie pojawiło się coś, co nie znosi sprzeciwu.
Zrobili trzy kroki i zatrzymali się. Pod ich stopami nie była już ceglana posadzka. Były schody wykute w skale. Prowadziły w dół, ku klifowi, ale nie tam, gdzie spodziewałaby się Lena – nie na zewnątrz, tylko pod ziemię, jakby ktoś ułożył pod klifem kamienny tunel.
„Czy to bezpieczne?” – syknął Tymek, przesuwając czapkę daszkiem do przodu.
„Schody są stare jak te fale” – odparła babcia. – „Ale słuchają. Trzeba iść lekkimi krokami.”
Powietrze stało się wilgotniejsze. Lena poczuła zapach wodorostów, chociaż żadnych nie widziała. Po lewej stronie ściany rozkwitały nacieki skalne, które w świetle latarki wyglądały jak skrzydła ptaków. Po prawej – rysunki. Ktoś dawno temu wydrapał w kamieniu kontury wieloryba, potem sieci, potem łódki, która miała za duży żagiel, jakby była dziecinna.
„Kto to zrobił?” – zapytał Tymek szeptem.
„Ktoś, kto miał czas i słyszał to samo, co ja” – odpowiedziała babcia równie cicho.
„Co słyszysz?” – Lena też zniżyła głos, choć nie wiedziała, dlaczego.
„Wołanie.”
Nie zdążyła dodać nic więcej, bo tunel nagle poszerzył się w niewielką grotę. Na jej środku znajdowała się studnia bez wody, obramowana kamieniem. Nad nią wisiał mosiężny dzwon, mniejszy od tych kościelnych, ale cięższy niż wyglądał – czuło się to w powietrzu, które drżało wokół niego jak ciepło nad rozgrzanym piaskiem.
„Dzwon Stróża” – powiedziała babcia. – „Milczy, kiedy nie ma mgły. A dziś… nie ma mgły.”
Dopiero teraz Lena zauważyła, że każdy szum fal dociera tu spóźniony, jak echo wysłane w drogę i zawrócone do punktu startu. Igła kompasu zaczęła drżeć szybciej. Nie tylko wskazywała w dół – trzęsła się, jakby ktoś trącił ją niewidzialnym palcem.
„Babciu?” – Tymek przeniósł ciężar z nogi na nogę. – „Czy tylko mi się wydaje, czy… dzwon oddycha?”
To brzmiało niedorzecznie, ale Lena też to czuła. Dzwon nie był martwy. Wokół niego powietrze poruszało się rytmicznie, ledwo wyczuwalnie, jakby ktoś po drugiej stronie cienkiej skóry świata nabierał tchu.
Trzask. Gdzieś z przodu, dalej niż grotę, coś uderzyło o skałę. Nie jak kamień. Jak metal o metal.
„Zostańcie za mną” – babcia uniosła latarkę. Światło przecięło ciemność i trafiło na kamienny łuk. Za nim zaczynał się jeszcze węższy korytarz. Jego ściany były wilgotne, ale co kilka kroków ktoś wmurował w nie okrągłe, gładkie płytki z bursztynu. W ich wnętrzu tliły się uwięzione drobiny słońca.
Lena poczuła, jak serce przyspiesza. Każda drobina bursztynu odbijała jej twarz, maleńką i poważną. Pomyślała o wszystkich opowieściach, które słyszała w dzieciństwie: o zapisanych w bursztynie kroplach dawnych burz, o śpiewie wielorybów przenoszonym przez kamienie.
Korytarz zakończył się drzwiami innymi niż wszystkie. Były z drewna, ale nie dawały się dotknąć. Powietrze przed nimi było chłodniejsze, jak w pobliżu lodu, a jednocześnie pachniało słoną wodą i czymś słodkim, jak karmel zrobiony na ogniu.
„To nie prowadzi na zewnątrz” – wyszeptała babcia, spoglądając na kompas.
Igła przestała drżeć. Stanęła pewnie, jakby mówiła: „Tutaj”. Tymek przełknął ślinę. Czapka wylądowała daszkiem do tyłu.
„Jeśli to jest… wołanie, to co wzywa?” – spytał.
Zanim ktokolwiek odpowiedział, dzwon nad studnią poruszył się sam, lekko, ledwo dostrzegalnie. I zabrzmiał jednym cichym tonem, tak niskim, że Lena poczuła go nie w uszach, lecz między żebrami. Drzwi przed nimi zadrżały i rozbłysły na krawędziach jak rozpalone druty.
Babcia Kalina uniosła klucz. Lena i Tymek złapali się za ręce. Na zewnątrz, wysoko nad ich głowami, morze pociemniało, chociaż słońce wciąż stało wysoko.
„Gotowi?” – spytała babcia, wkładając klucz w zamek, który nie istniał sekundę wcześniej.
Zamek kliknął. Drzwi odetchnęły. A z głębi popłynął szept, który znał ich imiona tak, jak znają je tylko ludzie z rodziny i bardzo stare miejsca: „Leno… Tymku…”
Coś po drugiej stronie zaczęło się poruszać.
Autor zakończenia: