Latarnia, która szeptała światłem

W Zawietrznym lato pachniało smołą, igliwiem i słoną mgłą. Morze co chwila zmieniało kolor: raz było jak stalowy garnek, raz jak zielone szkło. Na końcu klifu stała latarnia – biała, z czerwonym kapeluszem lampy – od lat nieczynna. Przynajmniej tak mówiła babcia Hela, kiedy Tola zapytała, dlaczego wieczorami nie widać już dawnych błysków.
Aż do tej nocy.
– Widzieliście? – Tola przysiadła na balustradzie ich małej bazy w starej szopie rybackiej. – Trzy krótkie, dwa długie, znowu trzy krótkie. I tak kilka razy.
Iwo podniósł lornetkę i wbił wzrok w latarnię, która ciemniała na tle zachodzącego słońca. Miał dwanaście lat, zamiłowanie do notowania wszystkiego w kratkowanym zeszycie i latarkę-czołówkę, którą kochał jak własny wynalazek.
– To nie jest zwykły morski sygnał – mruknął, bazgrząc coś w zeszycie. – Latarnia jest odłączona od sieci, pamiętasz? Mówiła o tym pani z informacji turystycznej. Ktoś musiał ją… no wiesz, jakoś uruchomić.
Kajtek, najniższy z trójki, ale najszybszy na każdym płocie i każdej wydmie, chwycił za drewnianą skrzynkę od przynęt, w której trzymali wszystko, co może się przydać: kompas, zapasowe baterie, bandaż, dwa jabłka i gwizdek.
– To co? Idziemy? – uśmiechnął się tak, jakby właśnie zapowiadał najlepszą część dnia.
Poszli o zmierzchu, kiedy mewy krzyczały nad portem jak spóźnione budziki, a na wodzie pojawiały się pierwsze światła kutrów. Ścieżka na klif wiła się wśród rokitnika i suchych traw. Było cicho, oprócz tego, że morze raz po raz oddechem rozbijało się o skały.
– Uważajcie na osuwiska – powiedziała Tola, która miała najlepszą orientację w terenie. – Wczoraj deszcz podlał skarpę.
Brama do latarni była zamknięta grubym łańcuchem, zardzewiałym jak stara kotwica. Ale Kajtek znał wąski prześwit między krzakami a kamiennym murkiem, ścieżkę lisów i ciekawskich dzieci. Przeszli cicho, jakby każdy krok mógł obudzić cały klif.
Drzwi do wieży miały ciężką, żelazną klamkę. Tola nacisnęła ją ostrożnie. Ku ich zdumieniu skrzypnęła krótko, świeżo nasmarowana.
– Ktoś tu był ostatnio – powiedział Iwo, przykładając dłoń do chłodnego drewna. – Niedawno. Bardzo niedawno.
W środku pachniało metalem i starym olejem. Spiralne schody pięły się do góry jak czarna sprężyna. Na ścianie wisiała tablica z wyblakłym planem obsługi lampy, a obok pożółkłe zdjęcia: dawni latarnicy z wiatrem we włosach i uśmiechem tak prostym, jakby nigdy nie mieli kłopotów.
– Zobaczcie – Tola wskazała na kurz na stopniach. – Ślady butów. Jeden ślad jest większy, drugi mniejszy. I są świeże.
– Może to szczur – szepnął Kajtek, ale zaraz się roześmiał, bo ślad szczura raczej nie wyglądałby jak od gumowego glana.
Wspinali się powoli. Co kilka stopni zatrzymywali się, żeby nasłuchiwać. Najpierw słyszeli tylko własny oddech i głuchy szum fal, który w wieży brzmiał jak odległy pociąg. Na pierwszym podeście znaleźli porzucone rękawice robocze i starą, mosiężną lunetę z grawerem: „Załoga nr 7”. Iwo wytarł szkło rogiem koszulki i schował lunetę do plecaka z miną człowieka, który właśnie otrzymał skarb.
– Spieszymy się – ponagliła Tola. – Zanim zapadnie noc.
Na drugim podeście wisiała tablica z rodzajami błysków latarni: krótkie, długie, przerwy, wszystko opisane równymi numerami. Iwo porównywał rytm, który zapamiętali, z oznaczeniami.
– Nic tu nie pasuje – powiedział w końcu. – Jakby ktoś wymyślił nowy kod.
Kiedy dotarli do samej góry, światło ostatniego dnia wypłowiało już prawie do szarości. Sala lampy była okrągła, z szybami dookoła i wielką soczewką, której prążki tworzyły hipnotyczne koła. Pień lamy stał jak bezgłosowy strażnik. A jednak coś się działo.
Na taborecie stał termos. Kajtek odkręcił nakrętkę, ostrożny jak kot przy nieznanym pudełku. Z wnętrza uderzyło ciepło i zapach herbaty z malinami.
– Ktoś jest bardzo blisko – wyszeptał.
W tej samej chwili soczewka latarni drgnęła. Nie była włączona, a jednak przez szkło prześlizgnął się blady błysk, jak odbicie księżyca. Świetlny pas przejechał po ścianie i zatrzymał się na fragmencie blachy, która dotąd wyglądała jak zwyczajna część konstrukcji. Coś w środku kliknęło, metal o metal, jakby ktoś przekręcił ukryty mechanizm.
– Słyszycie? – Iwo odsunął się o krok. – To nie wiatr.
Blacha odchyliła się na milimetry. Przez szczelinę buchnął chłód, pachnący kamieniem i solą. Potem panel wsunął się całkiem, odsłaniając wąski korytarz w głąb klifu. Schodził stromo w dół, a na jego końcu migało blade, zielonkawe światło, takie, jakie mają boje nocą.
Na progu leżała koperta. Gruba, z kremowego papieru. Na wierzchu, piórem, zapisane były trzy imiona: „Tola, Iwo, Kajtek”. Litery były staranne, trochę staroświeckie.
– Nie macie wrażenia, że ktoś nas tu zaprosił? – zapytał Kajtek, choć brzmiało to jak zdanie z książki, a nie z ich zwyczajnego lata nad morzem.
Czegoś takiego żadne z nich nie przewidziało. Tola poczuła, jak serce bije jej szybciej, gdzieś aż pod gardłem. Iwo rozszerzył oczy, już obliczając w głowie wszystkie możliwości. Kajtek poprawił pasek plecaka i odruchowo ścisnął gwizdek w kieszeni.
– Zrobimy to rozsądnie – zdecydowała Tola. – Najpierw koperta. Potem zobaczymy, co dalej.
Te kilka kroków do progu wydawało się dłuższe niż cała wspinaczka po schodach. Soczewka za ich plecami cicho zaszemrała, jakby coś w mechanizmie budziło się z drzemki. Z dołu dobiegł ich dźwięk, którego nie potrafili nazwać – trochę jak syk, trochę jak bardzo dalekie echo fali odbijającej się od kamiennego tunelu.
Tola wyciągnęła rękę. W tej samej chwili, gdzieś w głębi korytarza, coś poruszyło się i cienie zadrżały, jakby ktoś tam również wyciągnął rękę, tylko z drugiej strony…
Autor zakończenia: