Lilka i kieszonkowa tęcza

W miasteczku Podgwiezdne, przy uliczce pełnej kasztanów, stał dom z zielonymi okiennicami. W tym domu mieszkała siedmioletnia Lilka, jej młodszy brat Jaś i pręgowany kot o imieniu Mruk.
Był sobotni poranek po deszczu. Krople jeszcze trzymały się liści, a kałuże pachniały jak truskawki i mokra trawa. Lilka postawiła doniczkę z fasolkami na parapecie i sięgnęła po konewkę. Konewka była cięższa niż zwykle, jakby ktoś wrzucił do środka kamyki z tęczy.
– Jasiu, zobacz – szepnęła Lilka, zaglądając do środka.
Jaś stanął na palcach. Z wnętrza konewki mignęło coś kolorowego, tak gładkiego, że wyglądało jak wstążka. Było ciepłe, a gdy Lilka dotknęła palcem, rozszedł się cichy dźwięk: szuuu.
– To chyba… kawałek nieba – wyszeptał Jaś z okrągłymi oczami.
Wyciągnęli ostrożnie znalezisko. To była tęcza, ale nie taka jak na niebie. Zwijała się i rozwijała jak pasek z kolorów, miękki i sprężysty. Mruk obwąchał ją poważnie, kichnął cichutko i usiadł, jakby pilnował skarbu.
– Mama mówi, że tęczy nie można dotykać, bo jest za daleko – powiedziała Lilka. – Ale ta przyszła do nas. Może chce, żeby ją rozwinąć?
Rozłożyli tęczę na dywanie w kratkę. Kolory połyskiwały, a każdy miał zapach: żółty jak cytrynowa babeczka, zielony jak świeże ogórki, niebieski jak chłodny wiatr nad jeziorem. Kiedy Lilka pociągnęła delikatnie za końcówkę, tęcza uniosła się w powietrze i… nie opadła.
– Ojej – westchnął Jaś. – Ona rośnie!
Tęcza wystrzeliła ku górze, jakby szukała sufitu. Zatrzymała się tuż pod lampą, po czym zagięła się łagodnym łukiem i zaczęła tworzyć schodki. Prawdziwe, miękkie schodki z czerwieni, pomarańczu, żółci, zieleni, błękitu i fioletu. Mruk przestąpił łapką na pierwszy stopień i zamruczał: brrr-brrr.
Lilka dotknęła stopy do czerwieni. Była ciepła jak herbata w zimny dzień. Jaś położył dłoń na niebieskim i aż podskoczył.
– Czujesz? – zapytał. – Jakby mnie łaskotała chmurka.
Schodki prowadziły od dywanu do czegoś, czego wcześniej w pokoju nie było. Na ścianie, między półką z książkami a zegarem, pojawił się prostokąt z lekkiego światła. Nie był ani oknem, ani obrazem. Migotał, jakby w środku ktoś potrząsał słoikiem pełnym świetlików.
– To wygląda jak drzwi – powiedziała Lilka szeptem. – Drzwi zrobione z poranka.
Z wnętrza rozległ się cienki dźwięk, trochę jak dzwoneczek na rowerze, a potem jak cichy plusk. Mruk nastawił uszy. Złota plamka światła na dywanie przesunęła się o krok, jakby zapraszała.
– Myślisz, że tam jest… hm… coś do zobaczenia? – spytał Jaś i przełknął ślinę.
Lilka rozejrzała się po pokoju. Wszystko było zwyczajne: kredki w słoiku, kubek z kropkami, skarpetki Jasia pod fotelem. Tylko te schodki z kolorów i drzwi ze światła mówiły: „Chodź”.
– Tylko zerknę – zdecydowała w końcu. – Tylko malutko.
Wspięła się po dwóch stopniach. Kolory pachniały coraz wyraźniej: pomarańczowy jak skórka z pomarańczy, fioletowy jak kwiaty na balkonie sąsiadki. Z bliska światło drzwi było miękkie, nie oślepiało. Na jego brzegu właśnie wyrosła klamka. Była przezroczysta, jak lodowy cukierek, ale w środku wirowały drobniutkie iskierki.
– Lilka… – odezwał się Jaś, bardzo cicho. – A jeśli po drugiej stronie jest… wiatr?
– To chwycimy się mocno za ręce – powiedziała. – I będziemy słuchać.
Podali sobie dłonie. Mruk wskoczył na trzeci stopień i zawiesił ogon w powietrzu, jak antenkę. Przez chwilę było tak cicho, że słychać było tylko zegar: tik-tak, tik-tak. A potem, z głębi świetlistych drzwi, dotarł do nich szept. Najpierw cieniutki, jak skrzydła motyla, a zaraz potem wyraźniejszy, ciepły głos:
– Halo… czy ktoś tam stoi?
Lilka spojrzała na Jasia. Jaś skinął głową. Klamka roziskrzyła się bardziej, jakby czekała. W tym samym momencie po drugiej stronie coś zastukało: raz, drugi, trzeci. Schodki zadrżały, a kolory zakręciły się w drobne wirki. Lilka wzięła oddech i wyciągnęła palce ku klamce, gdy nagle…
Autor zakończenia: