Mapa z liścia

Maja wiedziała, kiedy wiatr zmienia zdanie. W Wichrogaju — mieście zawieszonym wysoko na olbrzymich dębach — takie rzeczy czuło się w kościach. Kładły się na skórze jak chłodny pyłek i drżały w mostach z lin, które łączyły platformy domów jak pajęcze nici. Na każdej poręczy wisiały dzwonki z muszli i szkła, a ich brzmienie mówiło, kto przechodzi: ciocia Bryza zagrałaby krótkie „ding”, goniec z Cichego Uroku — piórkowe „trrr”, a Maja — galopujące „dzin-dzin”, bo zawsze szła szybko, jakby goniła ją własna ciekawość.
Była uczennicą Kartografów Wiatru. Nosząc skórzaną torbę pełną piórek, wstążek i dziwnych kompasów, potrafiła narysować ścieżkę podmuchu tak, by za tydzień znów go znaleźć. Jej ulubiony kompas, zwany skrzydlakiem, miał igłę z białej lotki mewy i lubił się obrażać na przeciągi. Kiedy ustawiało się go na poręczy, mruczał cichutko jak zadowolony kociak.
Tego ranka skrzydlak milczał. Powietrze było gęste, jakby ktoś tłumił je miękką dłonią. Zbliżało się Święto Wiatrów — czas, gdy na najwyższej platformie rozpinano kolorowe żagle i wypuszczano na wolność zdmuchnięte przez rok życzenia. A jednak dzwonki niemal nie brzmiały, a liście dębów wisiały leniwie, jakby zasnęły w połowie kołysania.
— Słyszysz to? — Kacper, kuzyn Mai, wyskoczył zza beczki z deszczówką, trzymając pod pachą spleciony z rzemieni latawiec. — To znaczy… właśnie nic nie słychać. Nawet Północnik się nie droczy.
Północnik był jednym z dróg wiatru, szorstkim i zawadiackim, który lubił trzepać ludziom włosy i wykradać sznurówki. Dziś nie trzepotał niczym.
— Jakby coś go zatrzymało — mruknęła Maja, wychylając się nad barierką. Gdzieś w dole, pod ich światem, mieniło się jezioro, a dalej, za granicą drzew, wznosiła się Wieża Echa — budowla spleciona z żywego drewna, obrastająca w kręgi jak muszla. Od lat stała zamknięta. Po Nocy Zawieszonego Oddechu nikt nie zbliżał się do jej podstawy, bo podobno każdy szept powracał stamtąd jako coś, czego nie powiedziałeś.
— Może to przez nią — Kacper wskazał Wieżę Echa i skrzywił się, jakby zjadł niedojrzałą śliwę.
Maja już miała odpowiedzieć, kiedy wzrok przyciągnęło ją coś złocistego, wciśniętego między linę a słup barierki. Był to liść — duży, dębowy, o gładkich brzegach. Ale nie był zwyczajny. Żyłkami na jego powierzchni biegły cieniutkie rysy, jak gdyby ktoś wyrysował na nim mapę. Linie nie były proste. Spływały i skręcały, tworząc spiralne ścieżki, małe znaki przypominające wiry i półokręgi jak na starych rysunkach fal.
— Ktoś się nudził — stwierdził Kacper. — Albo to twoi kartografowie mają nowe notatniki.
Maja dotknęła liścia ostrożnie. Był ciepły, jakby go ktoś przed chwilą trzymał w dłoniach. Kiedy dmuchnęła lekko, jedna z kresek poruszyła się, drgnęła i już nie wróciła na miejsce. Przesunęła się, jakby liść zaciągnął ramieniem.
— Widziałeś? — spytała szeptem.
— Widziałem, ale będę udawał, że nie, bo ciocia Bryza mówiła, że mamy nie pchać nosów w rzeczy, które poruszają się same — odparł Kacper, choć od razu przysunął się bliżej. — Dmuchnij jeszcze.
Maja dmuchnęła, tym razem delikatniej. Linie zaszumiały w swojej ciszy i przeplotły się tak, że nagle zrozumiała, na co patrzy. To była mapa ich platformy — ich barierka, beczka, ich hamak, wszystko w miniaturowym splocie żyłek. A tuż przy krawędzi, tam gdzie zaczynała się linka do mostu, migał mikroskopijny punkt światła.
— Prowadzi gdzieś — powiedziała, czując, jak skóra na karku robi się jej gęsia.
— Prowadzi nas prosto do… — Kacper uniósł brwi. Punkt światła przesunął się po liściu, wytyczając drogę przez trzy mosty i jedną łączkę mchu, a potem zstąpił niżej, poza zwyczajowe trasy, aż w końcu zatrzymał się przy podstawie Wieży Echa.
Przez ułamek sekundy Maja miała wrażenie, że liść szepcze. Nie słowami, tylko oddechem, który znał jej imię.
— Nie — wykrztusił Kacper, jakby liść coś zaproponował. — Na pewno nie. Przecież jest zakaz. Poza tym, jeśli ciocia Bryza się dowie, to…
— Ciocia Bryza właśnie klei wstążki na wielkim żaglu i nawet nie zauważyła, że Północnik się obraził — przerwała Maja. Patrzyła na liść jak na zagadkę, która sama otwiera drzwi. — Może ten liść nam powie, czemu wszystko zamilkło.
Kacper przygryzł wargę. Był starszy o rok, ale czasem bardziej ostrożny. Zwykle to on hamował Maję w ostatniej chwili, zanim zdążyła wsadzić głowę w coś, co wyglądało jak zaproszenie losu.
— Idziemy po kogoś dorosłego — zdecydował. — Choćby po Mistrza Szymona.
Mistrz Szymon Szum, najstarszy z Kartografów Wiatru, akurat o tej porze dnia schodził zazwyczaj do niższych gałęzi, by nasłuchiwać opowieści południowych zefirów. Maja pobiegła z Kacprem do pracowni, gdzie na ścianach wisiały mapy tak delikatne, że zdawały się unosić same z siebie. Ale znaleźli tylko rozwieszone pasma jedwabiu i filiżankę, z której parował napar z lipy. Mistrz musiał już wyjść.
— To nie jest dobry znak — wymamrotał Kacper.
— Albo właśnie świetny — Maja wsunęła liść ostrożnie do torby. — Pójdziemy. Ostrożnie. Tylko sprawdzimy, czy wieża… no wiesz… czy da się podejść.
Kacper spojrzał na niebo. Pomiędzy gałęziami przesuwało się powoli mleczne słońce, jakby ociągało się, zanim zatrąbi do popołudnia. — Tylko sprawdzimy — powtórzył, a potem dodał: — I jeśli coś będzie nie tak, wracamy. Obiecaj.
— Obiecuję — Maja skinęła głową, choć jej obietnice często miały bardzo elastyczne kształty.
Wyruszyli. Przeszli przez znany most z lian, który zawsze trzeszczał w tym samym miejscu, minęli sklepik Pani Gruchy, gdzie na sznurach suszyły się kółka pomarańczy, i ścieżkę po miękkim mchu, po której zwykle toczyły się kule nasion dmuchawców. Po drodze mijali znajome twarze, ale wszyscy mówili ciszej, jakby nie chcieli zbudzić czegoś śpiącego nad Wichrogajem.
Im bliżej byli Wieży Echa, tym bardziej wyraźna stawała się cisza. Przechodzili obok rzeźby z gałęzi, która kiedyś poruszała się, gdy tylko zamykałeś oczy — teraz uschła w bezruchu. Nawet owady latały ostrożniej, jak gdyby nitki powietrza były napięte jak wędkarska żyłka.
— Patrz — Kacper szturchnął Maję, wskazując coś pod stopami.
Na krawędzi jednej z platform, gdzie zwykle kończyła się bezpieczna strefa, pojawił się ślad, którego wcześniej nie było: cienka siateczka z przejrzystych nitek, jakby ktoś utkali most ze światła. Gdy Maja wysunęła liść z torby, punkcik na jego powierzchni rozbłysnął jaśniej i przesunął się dokładnie po tej przezroczystej ścieżce.
— Widzisz? — wyszeptała. — On nas prowadzi.
Most ze światła uginał się minimalnie pod ich stopami, wydając dźwięk zbliżony do oddechu muszli przyłożonej do ucha. Po drugiej stronie platforma przechodziła w masywny pień Wieży Echa. Jej kora nie była gładka. Układała się w kręgi i fale, w których łatwo było zobaczyć zarysy ślimaków, łuków, dróg — może nawet dawne pieśni, zastygłe w drewnie. Dzwonki zawieszone na wyższych gałęziach zwisały nieruchomo.
— Tu nie ma drzwi — stwierdził Kacper, rozglądając się. — Więc wracamy, prawda?
Liść w dłoni Mai ogrzał się nagle, jakby go dotknęło słońce, choć stała w cieniu. Żyłki rozblaskły, cienkie jak pajęcze nici w mrozie, i zaczęły odczepiać się od blaszki, wijąc się w powietrzu. Maja cofnęła dłoń, ale nici nie spadły; uniosły się i zwinęły w znak — coś pomiędzy spiralą a kluczem.
Znak dotknął kory. Drewno drgnęło. Najpierw nieśmiało, jak skóra na gęsiej skórce, potem wyraźniej, aż powierzchnia zapulsowała pod palcami jak ciepła woda. Z kręgów i fal, z sęków i smug uformowała się linia, zarys prostokąta. Maja zobaczyła, jak kora pęka delikatnie, rysuje szczelinę. Nie było słychać skrzypienia — tylko cichy szept, który znał jej imię.
— Maja — zawołało coś, dokładnie tak, jak ona sama powiedziałaby swoje imię do lustra. Ani ekcho, ani przywidzenie. Głos zabrzmiał zza drzwi, a może między nimi.
Kacper złapał ją za rękaw. — Nie rób nic — wysyczał. — To nie może być… to nie jest normalne. Nie wiemy, co tam jest.
— Wiem tylko, że nas woła — wyszeptała. Położyła dłoń na korze. Była miękka i ciepła, jak gdyby dotykała pleców kogoś, kto właśnie zasnął. Światło liścia przeniknęło przez jej palce i wsiąkło w drewno. Z tej strony nic nie pchało, nic nie naciskało — a jednak czuła, że po drugiej stronie coś się poruszyło.
Świat rozejrzał się wokół nich. To nie był wiatr, bo wciąż panowała cisza. To było coś w powietrzu, co zbierało się jak oddech przed słowem. Kacper cofnął się o krok, a lina pod jego stopą trzasnęła jak suche chrusty.
— Maju — tym razem głos był bardziej wyraźny. — Nie spóźnij się.
Zębate obramowanie sęku, które wcześniej było tylko rysą, poruszyło się i zaczęło przypominać klamkę — stworzoną z samego drewna, spiralną jak wodorost. Po drugiej stronie rozległo się delikatne stuknięcie, jak uderzenie paznokcia w szkło. Kora drgnęła po raz trzeci.
— Słyszysz? — syknął Kacper. — Ktoś tam jest.
Maja przełknęła ślinę. Czuła smak czegoś starożytnego, jak pył starych książek. Wyciągnęła rękę. Cień jej palców zatańczył na klamce z drewna.
Kiedy dotknęła spirali, drewno poruszyło się samo, chłonąc ciepło jej skóry. Od środka, z miejsca, którego nie widziała, rozległ się miękki trzask, jak pęknięcie lodu na sadzawce. Klamka zadrżała. Coś po drugiej stronie wzięło oddech — pierwszy, głośniejszy niż wszystko do tej pory — i zaczęło powoli przekręcać mechanizm od środka.
Autor zakończenia: