Mrugająca latarnia

Latarnia w Dębowych Klifach wyglądała jak olbrzymi, szklisty kwiat przyklejony do skały. Od dwóch lat nie świeciła — nowoczesne boje i satelity przejęły jej zadanie — ale wciąż stała, milcząca i dumna, z koronką metalowych poręczy i śladami soli na szybach. Turyści robili przy niej zdjęcia, mewy krążyły, a fale mruczały coś do kamieni.
Zosia lubiła liczyć. Fale, krople deszczu, stopnie schodów. Nosiła w kieszeni mały notes w kratkę i ołówek, który ścierała nożem tak, by był zawsze ostry. W tej samej kieszeni trzymała znalezione: bursztyn z pęcherzykiem powietrza, guzik w kształcie gwiazdy, dwie szklane kulki. Franek natomiast nosił przy sobie sznurek, scyzoryk i kartkę z alfabetem Morse’a. Był harcerzem, potrafił zawiązać węzeł, który wyglądał na niemożliwy do rozwiązania, i zawsze miał plan. Tak przynajmniej mówił.
Tego dnia powietrze było czyste jak po burzy, choć niebo błękitne. O jedenastej pięćdziesiąt pięć Zosia i Franek siedzieli na końcu falochronu, machając nogami nad wodą. Patrzyli na latarnię, bo tam zawsze było na co patrzeć, nawet jeśli nic się nie działo.
— Pamiętasz, co mówiła pani Aurelia? — zapytała Zosia. — Że latarnia potrafiła mówić do statków, gdy mgła była gęsta jak kasza.
Pani Aurelia mieszkała w domu nad portem. Miała srebrne włosy upięte w wysoki kok i radio, które zbierało głosy z całego świata. Kiedyś była radiotelegrafistką. Śmiała się, że morze ma własny alfabet, tylko trzeba wiedzieć, jak go słuchać.
Zegar na ratuszowej wieży zabił południe, a w tym samym momencie w latarni błysnęło. Raz. Zosia przymknęła oczy. Znów. Krótko, krótko, krótko. Pauza. Długo, długo, długo. Pauza. Krótko, krótko, krótko.
— To SOS — mruknął Franek, już z ołówkiem nad kartką. — Ale potem… patrz!
Światło posłało kolejną sekwencję błysków. Zosia liczyła półgłosem, a Franek przeliczał na kropki i kreski. Ręce drżały im trochę z emocji; latarnia nie miała prawa mrugać. Nie była podłączona, tak mówiono. A jednak mrugała.
— Z… N… A… — szeptał Franek, przesuwając palcem po tabelce. — I… D… Ź. „ZNAJDŹ”.
Powietrze zrobiło się nagle cięższe, jakby morze wstrzymało oddech.
— Co dalej? — Zosia pochyliła się tak, że upięte włosy dotknęły papieru.
— G… Ł… O… S — Franek uniósł wzrok. — „GŁOS LATARNI”. Kto to nadaje?
Mewy zapiszczały nad ich głowami. Kolejne błyski posypały się z wieży jak iskry.
— K… L… U… C… Z — czytał Franek coraz szybciej. — „KLUCZ TAM, GDZIE MORZE BRZMI JAK DZWON”.
Zosia i Franek spojrzeli na siebie jednocześnie.
— Dzwon Morza — powiedzieli w tym samym czasie.
Na końcu mola była okrągła betonowa studnia z wąską szczeliną. Kiedy fale były wysokie, uderzały w podziemną komorę tak, że w powietrzu rozlegał się głuchy, metaliczny ton. Dzieci nazywały to Dzwonem Morza i sprawdzały, czy dziś „gra”. Tego dnia grał długo i nisko, jak dawne, poważne dzwony.
— Zostało parę minut — powiedział Franek, patrząc na wskazówki. — Jeśli to w ogóle coś znaczy.
Biegli wzdłuż mola, wiatry łaskotały ich w uszy, a sól robiła z językiem to, co sól robi zawsze — chciał jeszcze, jeszcze jednego kęsa powietrza. Przy studni nikt nie stał. Turyści poszli na lody, rybacy zaszyli się w cieniu, a morze nuciło swoją niską pieśń.
Zosia zaczęła oglądać poręcze. Nauczyła się, że kiedy ktoś coś ukrywa, zostawia ślad. Ryskę. Zadrapanie. Niewielką różnicę w barwie farby. Franek sprawdzał spód ławek, haki, śruby.
— Trzy ryby — powiedziała nagle Zosia, wskazując palcem. Na jednej z metalowych listew, tuż przy krawędzi, ktoś zarysował trzy maleńkie ryby: dwie zwrócone w lewo, jedna w prawo.
— Jak w herbie wędzarni „Trzy Srebrne Ryby” — mruknął Franek. — Może to znak.
Zosia dotknęła środkowej ryby. Metal był zimny. Pchnęła delikatnie — listewka ugięła się, kliknęła. Coś wysunęło się spod poręczy: płaska blaszana szkatułka, spieczona od soli. W środku spoczywał niewielki mosiężny klucz zawinięty w woskowany papier i karteczka z pismem tak równym, jak linia horyzontu: „12:15”.
— Za trzy minuty — syknął Franek. — Wiesz, co to oznacza?
Zosia już biegła. Latarnia, choć wydawała się blisko, stała wysoko, a schody wycięte w skale potrafiły ciągnąć się w nieskończoność. W połowie drogi odwrócili się na moment; latarnia nie świeciła. Morze dudniło w studni jak wielki bęben. Na szczycie brama była zamknięta grubą kłódką, ale po lewej stronie, w cieniu, kryła się niższa furtka z małym zamkiem, takim jak do skrzynki na listy.
Klucz pasował idealnie. Zaskoczył cicho jak jęk starego mebla. Furtka ustąpiła, a chłód uderzył w twarze dzieci. Pachniało olejem, kurzem i słoną mgłą. W środku panował półmrok, ale przez szczeliny w żaluzjach wdzierały się paski światła, rysując na podłodze schody jak klawisze ogromnego instrumentu.
— Zegar — powiedziała Zosia, wskazując tarczę na ścianie. — Dwanaście czternaście.
— Dół czy góra? — wyszeptał Franek.
Na prawo schodził korytarzyk z tabliczką „AGREGAT”. Prosto pięły się w górę kręcone schody, tak wąskie, że trzeba było stawiać stopy bardzo uważnie. Gdzieś wyżej coś zaszurało, jakby ktoś przesuwał krzesło.
— Góra — zdecydowała Zosia. Serce tłukło jej w klatce piersiowej jak rozszalała piłka.
Wspinaczka była jak wspinanie się po wnętrzu ślimaka. Ściany mieniły się zielonkawą farbą, co kilka kroków mijały ich okna, w których na moment pokazywało się morze — raz blisko, raz daleko — i port, i czerwony dach domu pani Aurelii. Na platformie tuż pod szklaną czapą latarni stał drewniany stół, radio z pokrętłami, metalowa skrzynka narzędziowa. W kącie — zegar z wahadłem, które kołysało się powoli, jakby nie całkiem pamiętało, że świat mija.
— Dwanaście piętnaście — szepnął Franek, patrząc na wskazówkę, która właśnie dotknęła cyfry.
Coś w górze drgnęło. Cienki dźwięk prześlizgnął się przez szkło, ledwie wyższy od szeptu koleiny. Potem — błysk. Jeden, szybki jak mrugnięcie. Zosia zadrżała. Światło rozlało się po ich twarzach, zgasło i znów rozbłysło, tym razem krócej. Krótko. Krótko. Długo. Pauza. Krótko. Krótko. Długo. Krótko. Krótko.
— Z… O… — Franek zaczął liczyć w myślach, ale słowa wylały mu się przez usta. — S… I… A.
Zosia jakby poczuła, że jej imię nabrało ciężaru i spadło z góry prosto na nią. Światło znów zgasło, zgrzytnęło coś w mechanizmie, jakby ręka, której tu nie było, próbowała uruchomić dawno zapomniany tryb.
— Przestań — wyszeptała, nie wiedząc do kogo. — Kto tam jest?
Radio na stole syknęło. W głośniku rozlał się króciutki trzask, potem drugi, dłuższy, jak ocean w metalowym pudełku. Pokrętła drgnęły, choć nikt ich nie dotykał. Zegar uderzył raz, drugi, trzeci, odliczając jakieś ciche, własne „teraz”.
Wtedy na dole, przy drzwiach, coś skrzypnęło. Ktoś wszedł. Kroki stąpały po schodach powoli, pewnie. Cień, przecięty paskami światła, wyrósł na ścianie jak pnąca roślina. Zosia ścisnęła w dłoni mosiężny klucz tak mocno, że poczuła jego wyżłobienia. Franek przeniósł wzrok od radia na drzwi.
Klamka poruszyła się ledwie, jakby ktoś sprawdzał, czy naprawdę nie są sami. Potem nacisnęła zdecydowanie. Drewno jęknęło, a powietrze wokół nich stało się cienkie jak pergamin…
Autor zakończenia: