Półka Siedemnaście

Deszcz skubał szyby Miejskiej Biblioteki w Dębowie, a korytarze pachniały kurzem, cytrynowym woskiem i starym papierem. Lena lubiła ten zapach bardziej niż czekoladę. Olek twierdził, że pachnie tak, jakby ktoś ususzył lato między stronami książek i teraz je ostrożnie przekładał. Nika wzruszała ramionami, ale zawsze siadała najbliżej okna, żeby widzieć, jak krople ścigają się po szkle.
Pani Sowa, czyli właściwie pani Sowczyńska, miała okulary tak okrągłe, że odbijały całe świetliki z sufitu. Przy pasie nosiła pęk kluczy na grubym niebieskim sznurku. Dziś klucze dzwoniły głośniej niż zwykle.
— Macie szczęście — powiedziała, podając Lenie rulon map. — Otwieramy dziś Czytelnię Map i Globusów. Mogę wam powierzyć coś wyjątkowego: segregowanie planów miast. Ale uwaga. — Westchnęła teatralnie. — Półki oznaczone numerem siedemnaście zostawiamy w spokoju. Tam nic nie ma.
— To po co je numerować? — mruknął Olek, który nie potrafił nie zadawać pytań.
— Żeby wiedzieć, gdzie nic nie ma — odparła pani Sowa z błyskiem w oku. — A teraz… do roboty.
Czytelnia okazała się innym światem sama w sobie. Dywan pokrywały róże wiatrów, na ścianach wisiały mapy z podpisami tak drobnymi, że aż łaskotały wzrok. Globusy stały na cokołach jak ciche planety, a nad wszystkim czuwał zegar z wahadłem, co kołysało się jak metronom w utworze, który dopiero się zaczyna.
Lena położyła na stoliku atlas mórz i zaczęła wertować z namaszczeniem. Olek natychmiast wsunął się między regały, szukając półki siedemnastej — bo przecież nic tak nie kusiło jak miejsce, w którym rzekomo „nic nie ma”. Nika obracała w rękach mosiężny kątomierz z wyrytym kwiatem pelargonii, zastanawiając się, kto i dlaczego go tak ozdobił.
Półka siedemnasta nie była inna niż pozostałe, może tylko bardziej zakurzona i cichsza, jakby powietrze przy niej zastygało. Numer namalowano białą farbą na maleńkiej blasze. Olek przytknął ucho do drewna i oniemiał.
— Słyszycie? — syknął, machając do dziewczyn.
Przyłożyli uszy do półki. Z wnętrza dobiegał bardzo delikatny szum, podobny do tego, jaki słychać w muszli. Tylko że ten szum miał… rytm. Jak oddech.
— Przeciąg? — podsunęła Nika, choć okna były zamknięte, a zasłony nieruchome.
— Albo wodociągi — dodała, ale w jej głosie zabrzmiał cień niepewności.
Wtedy Lena zauważyła, że w bocznej ścianie regału tkwi mała, prawie niewidoczna dziurka od klucza. Wokół niej drewno było gładkie od dotyku tylu dłoni, iż musiały tu sięgać przez lata. A posadzka pod półką miała rysę, która nie pasowała do reszty — zygzak przypominający kreskę na starej mapie, ślad po drzwiach, które lubią się otwierać.
— Pani Sowo? — zawołała. — A co to…
— O, to? — Pani Sowa zerknęła i uśmiechnęła się tak, że w kącikach ust pojawiły jej się śmieszne, wózkowate zmarszczki. — To pamiątka po dawnych czasach. Był tu kiedyś dźwig książkowy, ale już nie działa. — Zniżyła głos. — A gdyby działał, też by go nie było. — Znowu ten błysk.
Zanim Lena zdążyła dopytać, zadzwonił telefon na ladzie. Pani Sowa odsunęła się do biura, szelest spódnicy zniknął wśród półek.
W tej samej chwili Olek znalazł coś pod stołem do rozkładania map — zardzewiałą, płaską zawieszkę na sznurku. Na zawieszce wybito liczbę 17 i miniaturową różę wiatrów. Klucz? Nie. Tylko breloczek bez zębów, z okrągłym oczkiem.
— To chyba część od… — zaczął, ale nie zdążył skończyć, bo Lena wcisnęła zawieszkę w dziurkę od klucza. Wcale nie pasowała. A jednak… coś się poruszyło. Drewno jęknęło grzecznie, jak drzwi, którym przykazano się nie odzywać.
Szmer w półce zmienił się w cichy pomruk. Zegar na ścianie stuknął dwa razy szybciej, jakby mu przyspieszono serce. Na parapecie zakwitła pomarańczowa plama zachodu słońca — deszcz zelżał i w salę wsunął się smugami złoty blask.
— Patrzcie — wydusiła Nika, wskazując dolną półkę. Stał na niej atlas w kolorze wypłowiałego nieba. Nie miał autora, nie miał tytułu, tylko wytłoczoną na grzbiecie niebieską linię, wijącą się jak rzeka. Gdy Lena go dotknęła, skóra na okładce była lekko ciepła, jak kamień leżący na słońcu.
Otworzyli go na chybił trafił. Strony były prawie puste — białe, z ledwo widocznym pobłyskiem jak od mgły. Tylko na samym środku każdej kartki znajdowała się malutka, wypukła róża wiatrów.
— Atlas, który zapomniał, że ma coś pokazywać — mruknął Olek.
— Albo nie chce pokazywać tego byle komu — odparła Lena, przesuwając palcem po róży. Nagle palec zrobił jej się wilgotny, chociaż nie dotknęła nic mokrego. Po powierzchni strony popłynęła cienka, granatowa kreska. Zatrzymała się, rozrosła w sieć, w plątaninę ścieżek i rzek, zakwitła nazwami napisanymi pismem tak drobnym, że musieli zbliżyć twarze. Jednak to nie były znane im nazwy. Żadnych Warszaw, żadnych oceanów, o których uczyli się w szkole. Były: Przystań Poza, Ulica Odwróconych Cieni, Jezioro Bez Odbicia i Pchli Targ Chmur.
— To jakiś żart — stwierdziła Nika, ale już mniej pewnie.
Atlas drgnął. Róża wiatrów zadrżała jak spłoszona ćma. Na marginesie, drobnym pismem, zaczęły się pojawiać słowa. Lena je czytała szeptem, tak jak się czyta przepis, by nie uronić ani jednego składnika:
— Aby otworzyć przejście, połóż atlas na półce oznaczonej tym samym numerem co breloczek. Trzy dłonie, jeden dotyk róży. Zachód światła. Ciszej niż szept. Dalej? Dalej pójdziecie już sami.
Dzieci spojrzały na siebie. Za oknem słońce kładło lastury na mokrych liściach, dokładnie na wprost półki numer siedemnaście. Pani Sowa ciągle rozmawiała, zasłonięta szybą biura. Zegar kołysał się coraz szybciej.
— To jest głupie — szepnęła Nika, ale wyciągnęła rękę. — Na trzy?
Podnieśli atlas ostrożnie, jakby był chlebem wyjętym z pieca, i wsunęli go na półkę. W złotym świetle wyglądali trochę jak postacie z malowidła. Przyłożyli dłonie do róży wiatrów. Równocześnie. Zegar uderzył raz.
I wtedy stało się coś, co Lena zapamiętałaby nawet, gdyby miała sto lat. Półka odsunęła się cicho, jak karta w albumie, odsłaniając przestrzeń, której nie powinno tu być. Nie ciemny tunel, nie piwnica. Schody. Ale nie zwyczajne schody — stopnie z literniczych znaków, każdy wykuty z innej czcionki, skrzące się od maleńkich, ruchliwych kropek. Pachniało solą, kredą, skórą opraw i czymś jeszcze, co można by nazwać zapachem daleka. Z wnętrza powiał lekki wiatr, w którym wirowały skrawki dziwnych biletów, niektóre z naklejkami w kształcie chmur.
Na pierwszym stopniu leżała moneta. Nie była złota, nie była srebrna. Nie przypominała niczego, co widzieli wcześniej. Z jednej strony miała dwa słońca, z drugiej — łódź, która płynęła po grzbietach liter jak po falach. Moneta poruszyła się i potoczyła ku Lenie, zatrzymując się perfekcyjnie przy jej bucie.
— To jakieś przedstawienie? — Nika starała się brzmieć rzeczowo, ale skóra na jej rękach zrobiła się gęsia.
— Nie mamy biletów — zauważył Olek, choć wiedział, że to nie teatr.
— Może to właśnie są bilety — Lena trąciła monetę palcem. Była chłodna i przyjemnie ciężka. Atlas na półce drgnął, a na jego stronie popłynęła nowa kreska, dokładnie w stronę schodów.
Gdzieś w głębi, tam, dokąd szły znaki, zadzwonił dzwonek. Trzy razy, krótko, jak do odjazdu. Wszystko zadrżało tak lekko, że nie byli pewni, czy to drżenie pochodzi z ziemi, czy z nich samych.
— Macie pięć minut na zamknięcie czytelni! — zawołała z daleka pani Sowa, ale nie brzmiała tak, jakby mówiła do nich. Raczej jakby powtarzała zasłyszany komunikat, który istnieje niezależnie od jej głosu.
Wahadło zegara nagle zawahało się po niewłaściwej stronie, jakby chciało sprawdzić, co będzie, jeśli nie wróci, gdzie powinno. Olek wsunął stopę na pierwszy stopień. Litera, z której był zrobiony, ugięła się lekko i rozprostowała jak sprężyna.
— Halo! — zawołał do środka, choć nie zamierzał. — Jest tam kto?
Odpowiedział im szept, bardzo bliski, a jednak jakby niesiony z daleka, z wielu miejsc naraz:
— Szybciej. Zanim słońce przestanie pamiętać, gdzie jest okno.
Moneta błysnęła i uniosła się cal nad podłogą, jakby ktoś niewidzialny pociągnął ją na nici. Kątem oka Lena dostrzegła, że cienie globusów na ścianie przestają pasować do swoich kul — rzucały inne, dłuższe kształty, jakby globusy chciały opuścić podstawy.
— To jest absolutnie najdziwniejsze… — zaczęła Nika, ale urwała, bo z głębi schodów nadciągnął chłód podobny do tego, jaki się czuje na brzegu jeziora o świcie. Razem z nim przypłynęły odgłosy: skrzypienie żagli, stukanie kółek, szmer rozmów w nieznanym języku i śmiech, krótki, swobodny, wcale nie groźny. A jednak włosy na karku Lenie stanęły dęba, bo śmiech zakończył się szeptem bardzo wyraźnym, jej własnym imieniem:
— Lena.
Olek przełknął ślinę. Nika zacisnęła dłoń na poręczy złożonej z szeregu złączonych znaków zapytania, które trzymały się siebie jak prawdziwy łańcuch.
— Pani Sowo? — spróbował jeszcze raz Olek, ale w biurze odpowiedziała mu tylko spokojna muzyczka z telefonu. Gdzieś, daleko, błysnęła kolejna smuga złota, ostatnia. Schody rozjaśniły się od spodu, a w świetle ukazał się zarys sylwetki idącej ku nim: smukłej, uważnej, okrytej płaszczem uszytym z fragmentów map, na których migotały nazwy, których przed chwilą uczyły ich oczy. Na brzegu płaszcza, tam, gdzie materiał dotykał stopni, słowa rozsypywały się i układały z powrotem, jak fale.
Sylwetka stanęła na trzecim stopniu. W ich stronę wysunęła się dłoń w rękawiczce, na której naszyto maleńką, srebrną różę wiatrów. Dłoń była spokojna, jakby zapraszała do tańca. Wiatr przyniósł zapach czegoś słodkiego i ostrzejszego zarazem, jak karmel z odrobiną dymu.
— Wreszcie — powiedział niewidoczny jeszcze głos. — Macie atlas?
Zegar po raz pierwszy od ich wejścia zatrzymał się dokładnie na pół sekundy. Wahadło zawisło w powietrzu, a potem pchnęło ciszę do przodu. Lena ścisnęła monetę. Olek wysunął stopę o milimetr. Nika wciągnęła powietrze i nagle, bardzo blisko, w półmroku schodów, coś błysnęło jak oko ryby, kiedy odwraca się pod taflą.
A potem regał drgnął — nie od ich dotyku, nie od wichury za oknem, ale jakby jeszcze ktoś od środka położył dłoń na tej samej róży wiatrów, po drugiej stronie drewna.
Autor zakończenia: