Róg Północy

Od świtu po wodzie niosło się stukotanie młotków i woń smoły. Skjoldvik leżał w objęciach stromych zboczy, a fiord zwijał się jak ciemny wąż, połyskując w świetle słońca. Długi okręt, Srebrny Lis, stał na drewnianych kozłach przy szopie na łodzie. Plamy bursztynowej żywicy zastygały na jego burtach jak drobne krople miodu.
Eira stała na dachu szopy, z rękami w kieszeniach wełnianego kaptura. Miała jedenaście lat i oczy tak jasne jak lód, kiedy popęka. Lubiła patrzeć, jak świat budzi się powoli: najpierw krzyki mew, potem śmiech rybaków, wreszcie pierwszy dym z palenisk, który sunął po wodzie w długich, szarych pasmach.
— Zejdź stamtąd, zanim skończysz jak śledź na słońcu — zawołał do niej Leif. Był o rok starszy i zwykle najpierw myślał, a dopiero potem robił. Niósł drewnianą tarczę, na której sierść renifera ciągle układała się w niewłaściwą stronę.
Eira kucnęła, zsunęła się po dachu i zeskoczyła na piach. — I tak pachnę już jak cały port.
— Pachniesz dymem i smołą — przyznał Leif z uśmiechem. — I trochę morzem.
Za nimi przechadzał się stary Snorri, w kurtce zszytej ze skór fok i z nóżem, który nigdy nie rdzewiał. Pamiętał rzeczy, które inni już dawno przestali powtarzać, i czasem mówił tak, jakby słowa były owocami, które trzeba ostrożnie obrać.
— Dzisiaj odpływy będą niskie — mruknął, patrząc na znak wbity w słupie przy brzegu. — Skały odsłonią to, czego zwykle nie pokazują.
Eira na to aż drgnęła, jakby ktoś dotknął struny w jej środku. Odpływy były najlepsze. Wtedy fiord odkrywał swoje sekrety: przejścia pod skalnymi nawisami, schowki wśród wodorostów, czasem nawet kości wieloryba, które brzmiały, gdy się w nie puknęło.
Tego dnia wiatr był miękki, ale niósł ze sobą coś jeszcze. Eira wyczuła to w powietrzu: jakby daleko, daleko ktoś grał na cienkim rogu. Zatrzymała się, nasłuchując, lecz Leif już pukał tarczą o listwę, sprawdzając uchwyt.
— Słyszysz? — spytała.
— Mewy. I kogoś, kto nie umie wbić kołka prosto — stwierdził, zerkając na chłopca po drugiej stronie przystani.
Snorri tylko się uśmiechnął, tak, że w jego siwej brodzie połyskiwały złote okruszki. — Czasem fiord śpiewa, kiedy ma ochotę. Lepiej mieć wtedy pełne uszy i lekkie stopy.
Kiedy słońce podniosło się wyżej, odpływ zbierał wodę jak kobierzec zwijany z kamiennej podłogi. Pod klifem pokazała się granitowa półka, zwykle kryjąca się pod falami. Dzieci co jakiś czas chodziły tam z kijem i lina, szukając bursztynu i piór gęsi, które zagnieździły się wśród wodorostów.
Nagle coś zaszeleściło nad ich głowami. Na belkę szopy przysiadł kruk. Był nieco wyłysiały przy dziobie, jakby kiedyś walczył z kimś twardszym od siebie, i miał w oku błysk, który Eira dobrze znała. Upuścił coś i stuknęło u ich stóp.
— Pamiątka? — zapytał Leif.
Eira podniosła pasek foczej skóry. Na środku wycięty był znak: linia z trzema krótkimi ramionami, jak rogi półksiężyca. Skóra pachniała żywicą i solą.
— Runy? — Snorri zmrużył oczy. — Nie takie, jakie stawia się na grobach. Ktoś zaznaczył drogę.
Kruk zakrakał i poderwał się, po czym poleciał w stronę klifu, zataczając kręgi tuż nad odsłoniętą półką.
— Tylko zajrzymy — powiedziała Eira, zanim Leif zdążył wymyślić rozsądny argument. — Zanim woda wróci.
— Tylko przez chwilę — Leif zawiesił tarczę na rzemieniu i ruszył za nią. — I wracamy, zanim Snorri policzy, gdzie nas nie ma.
Szli wzdłuż półki, uważając na śliski mech. Wodorosty odklejały się od skał jak włosy morskiego olbrzyma. Gdy dotarli pod nawisy, kruk czekał, siedząc na stalaktycie. Eira uniosła wzrok: w skale było coś, czego wcześniej nie widziała. Delikatny ornament, plątanina linii i węzłów, jak te na pasach żeglarzy, ale stare, przytarte falami.
— Tu — szepnęła. — Zobacz.
Leif przesunął palcami po kamieniu. Zimny pył został mu na skórze. — To nie jest jedynie ozdoba. — Popukał knykciem. Skała odpowiedziała mu pustym, głuchym dźwiękiem.
Eira utkwiła wzrok w miejscu, gdzie węzły przechodziły jeden w drugi, tworząc coś na kształt otworu. Delikatnie wsunęła tam palce. Poczuła, że kamień ustępuje jak miękkie drewno. — Pomóż mi.
Zaparl się z nią o skałę i nacisnęli. Coś pękło cicho, jak lód w kubku z miodem. Fragment kamienia odchylił się, odsłaniając szczelinę na szerokość dziecka.
Zapach chłodnej, nieruszonej od dawna wilgoci buchnął im w twarz. W środku było ciemno, ale wystarczyło kilka kroków, by oczy zaczęły odróżniać kształty. Półka przechodziła w płaski, wąski korytarz. Kruk wskoczył do środka jak pierwszy przewodnik.
— Nie wolno wchodzić do jaskiń, o których nikt nie mówił — szepnął Leif, ale nie cofnął się. — Bo potem wszyscy mówią za dużo.
Szli wzdłuż wilgotnej ściany. Eira czuła pod palcami letni chłód glonów i starych złogów soli. Na końcu korytarza była mała komora, tak niska, że Leif musiał pochylić głowę. Na ziemi, owinięty w sieć z końskiego włosia, leżał róg.
Nie był wielki, ale ciężki, jakby w środku miał ziarna metalu. Na jego krawędziach misternie wycięto głowy wilków, a między nimi biegły znaki, których Eira nie umiała odczytać. Jednak kilka z nich znał Leif.
— Zagraj, kiedy północ oddycha — wymówił ostrożnie. — I… słuchaj odpowiedzi.
Eira poczuła, jak serce łomocze jej w klatce. Podniosła róg. Był chłodny jak poranek i gładki, aż dłoń sama szukała miejsca, by go wygodnie objąć.
— Nie teraz — Leif położył jej dłoń na nadgarstku. — Najpierw musimy…
Ale Eira już przyłożyła róg do ust. Nie dlatego, że chciała brata złościć. Po prostu czuła, że ten dźwięk i tak już krąży w powietrzu, czekając na kogoś, kto go wypuści.
Pierwsza próba była tylko szeptem powietrza. Druga — krótkim, suchej trawy dmuchnięciem. Za trzecim razem róg odezwał się pełnym, niskim tonem, który przeszedł po ciele jak fala. Dźwięk potoczył się po korytarzu, wylizał ściany, wyskoczył na zewnątrz i poleciał nad wodę.
Przez chwilę nic się nie działo. Potem fiord zaszumiał... inaczej. Jakby gdzieś daleko, dalej niż wzrok sięga, ktoś odegrał nutę, tę samą, lecz starszą. Echo nie brzmiało jak odbicie. Brzmiało jak odpowiedź.
Eira i Leif wybiegli z jaskini na skalną półkę. Słońce już chyliło się ku wodzie, a na niebie pojawił się blady wstążkowy poblask, który zwiastował, że noc przyniesie zorzę. Kruk wzbił się wysoko i krążył, piszcząc jak hawajka.
— Czujesz to? — Leif ścisnął tkaninę przy szyi. Wiatr zmienił kierunek, niósł jaśminową nutę sosny i coś jeszcze, coś jak tchnienie lodowej jaskini.
Woda nie poruszała się jak zwykle. Zamiast małych falek, które delikatnie całują kamienie, od środka fiordu nadepnęła szeroka, równa smuga, jak cień płynący pod taflą. Odpowiedź dotarła do nich drugi raz, wolniejsza, cięższa. Skała pod ich stopami zawibrowała tak subtelnie, że mogli to odczytać tylko kolanami.
Leif spojrzał na róg w rękach Eiry. — Schowaj go. Chodźmy po Snorriego. To może być… — urwał, bo nie znalazł dobrego słowa.
Eira wahała się ułamek chwili. Ale echo, ta dawna nuta, jakby poruszyło w niej sprężynę. Przyłożyła róg do ust raz jeszcze. Tym razem dźwięk był krótszy, czystszy, jakby nauczył się ich sposobu oddychania. Z klifu wybiegła smuga światła, cienka i niebieskawa, i zatańczyła na kamieniu obok ich stóp, jakby ktoś rysował im pod nogami drogę.
— To nie jest zwyczajne — Leif odsunął się pół kroku, a potem jednak wrócił, jakby między strachem a ciekawością przeciągnięto linę i teraz ktoś ją naciągał.
Smuga światła podążyła w stronę nawisów, do miejsca, w którym odkryli wejście. Tym razem kamień sam zaczął się poruszać. Linia pęknięcia rozjarzyła się jak żar pod popiołem i rozsunęła się wolno, odsłaniając szczelinę szerszą niż wcześniej. Z wnętrza buchnął chłód i coś jak zapach starych korzeni, ale też… słaby powiew ciepła, którego nikt się tu nie spodziewał.
— Słyszysz? — Eira wstrzymała oddech.
Gdzieś z głębi, gdzie światło nie dociera, rozległo się rytmiczne łup… łup… łup…, jak uderzenia ogromnego serca albo jak wiosła, które ktoś z wielką siłą uderza o wodę. Kruk przysiadł im na ramieniu, zaplótł pazury w kaptur Leifa i szarpnął, jakby chciał ich pchnąć naprzód.
— Tylko zajrzymy — powiedział Leif cicho, powtarzając własne słowa sprzed chwili, ale teraz brzmiały inaczej.
Eira przycisnęła róg do klatki piersiowej i weszła w szczelinę. Światło niebieskiej smugi tańczyło po ścianach jak woda w słońcu. Zrobili trzy kroki. Cztery. Korytarz opadał lekko w dół. Dźwięk łupania stał się wyraźniejszy i towarzyszył mu niski, odsuwany zamek tonów, jakby ktoś odsuwał bardzo ciężką zasuwę.
Przed nimi, na końcu korytarza, coś błysnęło. Nie był to ogień ani pochodnia. To światło miało barwę lodu i szum jeżyn. Ściana, która wcześniej była twarda i pełna, teraz drżała jak napięta skóra bębna. Linie wyryte w kamieniu — wilcze łby, węzły, znaki — zaczęły się poruszać, układając w nowe wzory.
— Eira… — Leif wciągnął gwałtownie powietrze. — To się otwiera.
Za ścianą coś się poruszyło. Ciężko, powoli, jakby budziło się ze snu, który trwał dłużej niż pamięć ludzi. Z dołu, tam, gdzie korytarz musiał łączyć się z wodą fiordu, zabrzmiał przeciągły, niski ton, który nie mógł pochodzić z żadnej ludzkiej gardzieli. Kamień zatrzeszczał, szczelina rozszerzyła się jeszcze o palec, a z ciemności wysunął się cień, zarys czegoś, co mogło być dziobem okrętu albo…
Autor zakończenia: