Strażnicy Uśmiechu: Noc w Gabinecie

Gabinet pani doktor Miętowej lśnił jak nowa moneta. Na szybie migotał neonowy ząb, w środku pachniało eukaliptusem i miętą, a na ścianach wisiały kolorowe plakaty: „Szczotkuj 2 razy dziennie”, „Nitkuj jak ninja między zębami”, „Fluor wzmacnia szkliwo”. Pod sufitem kręciły się dwie białe wiatraczki, które szeptały cicho, jakby pilnowały każdej plamki pasty.
Była sobota i odbywała się Noc Otwartych Uśmiechów. Zosia i jej młodszy brat Olek spali w śpiworach między fotelem dentystycznym a półką z plecionymi koszami na nici dentystyczne. Na stoliku obok stała niebieska klepsydra odmierzająca dwie minuty, szczotki w kubkach układały się w rząd jak kolorowi żołnierze, a przy modelu olbrzymiego zęba leżały brokatowe lusterka dla dzieci.
— Witajcie, badacze uśmiechów — powiedziała pani doktor Miętowa, poprawiając czepek w zielone listki. — Dziś nauczycie się manewrów szczoteczką i sztuczek nicią. A jeśli będziecie bardzo uważni, zobaczycie coś, co nieraz umyka gołym oczom.
Zosia poczuła, jak jej serce robi „hop”. Uwielbiała słowa, które brzmiały jak obietnica przygody. Olek rozglądał się po gabinecie z miną grotołaza w parku rozrywki. Przeniósł plecak z komiksami pod kaloryfer i od razu zaczął dłubać w szufladzie z napisem „Modele i pomoce”.
— Tylko ostrożnie! — zawołała pani doktor, uśmiechając się. — W tej szufladzie mieszka cała historia zębów.
W środku błyszczały dziwne skarby: stary metalowy futerał na lusterko, wielka pęseta, porcelanowy uśmiech i zgrabne pudełko z napisem „Błysk 7”. Olek wyciągnął ostatnie i otworzył. W środku leżała cienka nitka, która wyglądała jak srebrna pajęczyna zwinięta w kółko.
— Co to? — szepnął.
— To specjalna nić pokazowa — odparła pani doktor. — Nie używamy jej już na co dzień, ale ma jedną ciekawą właściwość. Kiedy zbliża się do miejsc, które trzeba doczyścić, czasem… brzęczy.
— Brzęczy? — powtórzył Olek, natychmiast przytykając krążek do wielkiego modelu zęba. Nic się nie stało, ale Zosia zauważyła, że tuż przy szyjce modelu zaszumiało, jakby przeszła stamtąd fala cichego szeptu.
Po oficjalnej części dzieci poukładały śpiwory, a pani doktor Miętowa nalała do kubków ciepłej wody i pokazała nowe szczoteczki.
— Pamiętajcie: miękkie włosie, ruchy wymiatające od dziąsła, dwie minuty — mówiła. — A tam, gdzie szczoteczka nie sięga, pomoże nitka. Delikatnie, bez szarpania. Czemu? Bo dziąsła lubią, gdy obchodzi się z nimi jak z przyjaciółmi.
— A bakterie nie lubią, gdy się im zabiera obiad — dorzucił Olek z powagą. — Cukier.
— Dokładnie tak — przytaknęła pani doktor. — Tworzą lepki film, nazywamy go płytką. Z nim walczymy codziennie, zanim stanie się twardy jak kamień. A teraz… dobranoc. Będę w gabinecie obok. Gdyby coś, wołajcie.
Światła przygasły. Neonowy ząb na oknie pulsował jak cicha latarnia. Zosia leżała chwilę z otwartymi oczami, nasłuchując szmerów gabinetu. Zęby w gablocie błyszczały, jakby mrugały do niej porozumiewawczo. Klepsydra odwróciła się sama z cichym kliknięciem, jakby przypominała, że czas płynie nawet w nocy.
— Śpisz? — syknął Olek.
— Prawie — odszepnęła Zosia. — Co kombinujesz?
— Ta nić. Chcę sprawdzić, czy naprawdę brzęczy.
Zosia usiadła i wyjąła z plecaka latarkę. Wąski promień rozlał mleczne światło po wielkim modelu trzonowca. W zagłębieniach szkliwa połyskiwał brokat, a plastikowy język na stojaku wyglądał zbyt realistycznie, by mu nie pomachać.
— Tylko szybko — mruknęła Zosia. — Nie chcę, żeby pani doktor pomyślała, że rozkręcamy gabinet.
Olek przybliżył nitkę do przerwy między dwoma białymi bloczkami modelu. Najpierw nic. A potem Zosia usłyszała to wyraźnie: cichutkie „bzz-z”, jakby ktoś dotknął palcem cienkiej struny gitary. Nitka drgnęła. Model zęba zadrżał tak leciutko, że mogłoby się wydawać, że to tylko przeciąg. Ale w gabinecie nie było przeciągu.
— Widzisz? — wyszeptał Olek. — Ona żyje!
— Nie żyje. Reaguje — poprawiła go Zosia. — Na co?
Z latarki przesunęły się trzy blade kręgi światła. Jeden padł na odpływ zlewu. Coś w głębi błysnęło jak kryształek cukru. Drugi zatrzymał się na plakacie z instrukcją nitkowania, trzeci w sam raz na wielkim modelu trzonowca. Zosia zmrużyła oczy. W prążkowanej dolince na powierzchni modelu prześliznęła się drobinka jak pyłek iskry. Potarła powiekę. Drobinek było więcej. Układały się w coś w rodzaju mostku.
— Świetlaki płytkowe — wymamrotał Olek, zachwycony. — Wymyśliłem nazwę.
— Brzmi dobrze — przyznała Zosia, ale jej głos lekko zadrżał. — Czujesz to?
Powietrze zrobiło się lepko-słodkie, jakby ktoś nieopatrznie rozsypał cukier puder i dodał kroplę syropu malinowego. Klepsydra znów kliknęła: dwie minuty minęły, choć nikt jej nie odwracał. Zlewozmywak cicho zachlupotał. Zosia spojrzała na szufladę „Modele i pomoce”, która powoli, prawie niedostrzegalnie, wysuwała się sama.
— Halo? — zawołał Olek półgłosem. — Pani doktor?
Z sąsiedniego pokoju odpowiedziało tylko dalekie postukiwanie, jakby ktoś układał metalowe instrumenty w równych rzędach.
— Idziemy dalej — postanowiła Zosia, czując to przyjemne łaskotanie ciekawości, które zawsze wygrywało u niej z rozsądkiem. — Weź szczoteczkę.
Wzięli po jednej. Zosia chwyciła swoją nową, zieloną z miękkim włosiem. Olek dobrał niebieską, a srebrną nić owinął sobie ostrożnie wokół palców, jak uczyła pani doktor. Najpierw przyłożyli szczoteczki do powierzchni modelu i zaczęli poruszać nimi, jak ćwiczyli wcześniej — wymiatająco, powoli. Brokat na zębie zafalował, a coś, co wyglądało jak miniaturowy mostek, rozprysło się w migotliwą chmurkę. Nitka zadźwięczała, tym razem głośniej, jak mały dzwonek przy rowerze.
— Widzisz? — triumfował Olek. — Działamy!
— To tylko model — uspokajała siebie Zosia. — To tylko…
Nagle przypomniała sobie maleńkie pudełko z napisem „Błysk 7”. Spojrzała na literę „ł”, która mignęła jak promień latarki. A potem zobaczyła coś jeszcze. Tuż przy korzeniu modelu otworzyła się szczelinka, tak cienka jak rysa na lodzie. Z wnętrza dmuchnęło chłodem i ziołowym powietrzem. Pachniało miętą. I czymś słodkim.
— Zosia… — Olek zamarł, jakby ktoś wcisnął pauzę. — To się otwiera.
Zosia przyklękła. Ucho przytknęła do modelu. Słyszała odgłos przypominający uliczny szmer z bardzo daleka: stukanie, szuranie, brzdęk, śmiech kogoś bardzo, bardzo małego. Czuła na policzku przeciąg. Kiedy poruszyła szczoteczką, szczelina drgnęła, jakby czekała na odpowiedni ruch. Spróbowała tak, jak pokazywała pani doktor — od dziąsła ku górze, delikatnie, ale stanowczo.
Szczelina rozbłysła jasnością, która nie wyglądała jak zwykłe światło. Raczej jak błysk w smudze pasty, sunący przez krople wody. Zosia cofnęła rękę, bo włoski szczoteczki zaszumiał jak trawa na wietrze. Nitka w palcach Olka zaczęła pulsować, a jej koniec wysunął się w stronę prześwitu, jakby czuł niewidzialny przeciąg.
— To jak drzwi — powiedział Olek, ściszonym głosem. — Drzwi do…
— Nie mów tego — przerwała mu Zosia, przypominając sobie plakaty i wszystkie poważne miny pani doktor Miętowej. — Jeżeli to jakieś… wejście… to może nie powinniśmy tam wchodzić.
— Ale jeśli ktoś potrzebuje pomocy? — mruknął Olek i pokazał na poruszający się pyłek, który w tym momencie ułożył się w litery, zupełnie jak mgiełka na szybie. Zosia przetarła oczy. To nie mogło być prawdziwe, a jednak przeczytała: „Za dużo cukru. Bronić szkliwa”. Litery rozprysły się od razu, jakby ktoś je rozdmuchał.
Zosia spojrzała na swoje odbicie w lustrze gabinetu. Była blada, ale w oczach miała ten sam błysk, który pojawiał się, gdy znajdowała nową książkę do pochłonięcia. Odwróciła klepsydrę. Piasek zaczął sypać się powoli, równym strumieniem. Jak odliczanie.
— Dobrze — powiedziała, bardziej do siebie niż do brata. — Wkładamy szczoteczki. Tylko koniuszki. I niczego nie dotykamy rękami.
— I nie połykamy pasty — dodał Olek, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie przy świetlistych drzwiach w modelu zęba.
Kiedy włosie dotknęło prześwitu, wszystko stało się bardzo szybko. Zlewozmywak zachlupotał głośniej niż wcześniej. Neonowy ząb na oknie zabłysł jak fajerwerk i znów przygasł. W gabinecie dało się słyszeć delikatne, miarowe stukanie, jakby ktoś szedł po schodach z cienkich łyżeczek. Powietrze zgęstniało od świeżego zapachu mięty, a cukrowe iskry zatańczyły wirującym kołem.
Nić w dłoniach Olka wystrzeliła cienkim promieniem i przylgnęła do krawędzi szczeliny, jak pas bezpieczeństwa. Zosia poczuła, jak drży podłoga — nie jak przy ciężarówce za oknem, tylko jak przy tycim, ale uporczywym trzęsieniu, które zaczyna się w palcach i idzie aż do kolan. Świat dokoła niej stał się… większy. Plastikowa linijka na stoliku urósł do rozmiarów mostu, a kubek na szczoteczki wyglądał jak wieża.
— Zosiu… — Olek chwycił ją za rękaw. — Albo gabinet rośnie, albo my…
Nie dokończył. Z prześwitu, który był teraz szeroki jak brama garażowa, dobiegł ich wyraźny, dźwięczny odgłos. Coś pomiędzy cichym „chrup” a stuknięciem szklanych kulek. A potem z wnętrza wysunęła się falująca chmura białych drobinek, które układały się z każdym podmuchem w ostre, połyskujące igiełki.
— Krystalizują — wyszeptała Zosia, czując, jak serce bije jej w gardle. — To cukier.
Na krawędzi światła zamajaczył kształt. Najpierw tylko cień z obwódką błyszczących kryształków, potem kontur czegoś, co miało wiele malutkich, stukających stópek. Nić zadzwoniła cicho, jak ostrzeżenie. Klepsydra dobiła do końca. Piasek stanął. Z prześwitu dobiegł szept, który brzmiał jak chichot rozsypującego się cukru:
— Kto odważył się poruszyć moją budowlę?
Zosia uniosła szczoteczkę, a Olek zacisnął palce na nitce. Kształt z kryształków poruszył się i skierował w ich stronę, szybciej, niż zdążyli wziąć oddech
Autor zakończenia: