Czy wiesz, że?

Szafka 333


Szafka 333
Drugi dzień szóstej klasy w Pine Ridge Middle, a moja szafka wyszeptała moje imię. Nie mówię tego dla dramatyzmu. Wiem, jak brzmi szept. Mam młodszego brata, który zakrada się do mojego pokoju, żeby ukraść moje flamastry, a potem próbuje je oddać tak, żeby nie zostać przyłapanym. On szepcze cały czas. To było podobne—miękkie i oddechowe—tylko że wydobyło się ze szczelin Szafki 333, kiedy wkładałam do środka segregator. „Maya.” Zamarłam z zeszytem spiralnym w połowie drogi—pomiędzy półką a ręką. Korytarz był jak rzeka pasków od plecaków i piszczących trampek, ktoś klaskał rytm w drzwi szafki obok sali muzycznej, a fontanna przy Sali B robiła swoje zwykłe czknięcia. Nikt nie stał wystarczająco blisko, żeby powiedzieć moje imię. Nikt nawet na mnie nie patrzył. Theo Alvarez, trzy szafki dalej, wyciągał zmięty kaptur spod stosu kartek z przyrody i nucił motyw z filmu o superbohaterach. Zrobiłam jedyną rozsądną rzecz. Pochyliłam się do szczelin i wyszeptałam: „Nie.” Potem zatrzasnęłam drzwi. Boingnięcie metalu powinno sprawić, że wszystko znów będzie normalne, jakby mi się przewidziało, bo była dopiero 8:20, autobus spóźnił się, a ja zapomniałam butów do WF-u. Zamiast tego numer 333 na drzwiach patrzył na mnie jakby trochę za mocno. „Gotowa na godzinę wychowawczą?” zapytał Theo. Zarzucił plecak na jedno ramię i zaczął iść tyłem, żeby się do mnie uśmiechać i jednocześnie nie potknąć o pękniętą płytkę obok sali plastycznej. I tak potyka się o nią codziennie. „Powiedziałeś moje imię?” spytałam. „Nie? Powinienem? Mogę powtórzyć: Maya, Maya, Maya.” Zatrzymał się i zajrzał za mnie. „Hej, wyglądasz dziwnie. Nie źle dziwnie. Tak jak ktoś, kto właśnie zobaczył menu w stołówce.” „Moja szafka powiedziała moje imię,” wyrzuciłam z siebie za szybko. Mrugnął. Gdzieś za nami zadzwonił spóźnialski dzwonek. „Okej. Może echo? Bo ten budynek robi takie rzeczy, że brzmi jakby wentylacja mówiła.” „Wiem, jak brzmi wentylacja,” odpowiedziałam. Pine Ridge było wystarczająco stare, że nauczyciel historii zawsze mówił: „Za czasów Roosevelta”, i nikt nie wiedział, którego Roosevelta ma na myśli. Kratki w suficie brzęczały zimą i stukały we wrześniu, jeśli stało się pod nimi wystarczająco długo. „To nie było buczenie. To powiedziało moje imię.” Theo pokiwał powoli głową. „Super.” Powiedział to tak, jak mówi super, kiedy pokonuję go w szachy w dokładnie siedmiu ruchach. „Chcesz powiedzieć pani Patel? Albo spróbujemy długopisem?” „Próbowałam ignorować,” powiedziałam. „Spróbujemy długopisem po godzinie wychowawczej.” Godzina wychowawcza próbowała być nudna. Pani Patel miała miękki głos, przez co wszyscy pochylali się do przodu, żeby usłyszeć, i rozdawała zgody na wycieczkę do planetarium. Pozwoliła nam też ozdabiać planery taśmą washi, co nie było nudne, ale nie możesz wytłumaczyć nauczycielce, że chcesz sprawdzić szafkę ołówkiem, kiedy jesteś w połowie wycinania maleńkich gwiazdek ze srebrnej taśmy. Ciągle zerkałam na okrągły zegar nad tablicą, który zawsze spóźniał się o trzy minuty. Ten w Sali B robił odwrotnie—stał cały dzień na 3:33, co nie było nawet odrobinę przydatne. Na przerwie zaciągnęłam Theo i mój przegryziony ołówek z powrotem do 333. Świetlówki robiły, że wszystko wyglądało jak zanurzone w soku z cytryny—ściany, linoleum, włosy Theo. Nasłuchiwałam. Cisza. Zapukałam dwa razy, potem jeszcze raz na szczęście. Metal zadźwięczał. Z sali gimnastycznej dobiegał odgłos kozłowanej piłki: bum, bum, bum. Wtedy to zobaczyłam. Złożony kwadracik wciśnięty za górną kratkę wentylacyjną, tak sprytnie, że się nie wysunął. „Kartka,” powiedziałam. „Od kogo?” spytał Theo, choć wiedział, że nie wiem. Wcisnęłam palce w kratkę, obcierając sobie kostki, i wyciągnęłam kartkę. Rozłożyłam ją, jeden paznokieć pękł. Trzy słowa, zapisane równym niebieskim atramentem. „Jeśli to ty.” Czekałam, że coś się jeszcze pojawi. Nic. Tylko: Jeśli to ty. Bez podpisu, bez wyjaśnienia. Krawędzie były miękkie, jakby papier składano i rozkładano wielokrotnie. Na dole ślad po gumce, jakby ktoś coś napisał, potem zmienił zdanie. Theo zajrzał mi przez ramię. „Jeśli to ty... to co?” „To co,” powtórzyłam. Zadzwonił dzwonek, a korytarzem znów popłynęła fala łokci i zamków błyskawicznych. Wcisnęłam kartkę do kieszeni i wmówiłam sobie, że to żart. Żarty z szafek to klasyka szóstej klasy. W zeszłym roku kuzyn opowiadał, że siódmoklasista cały semestr podsuwał mu do książki z hiszpańskiego zdjęcia mrugających kóz. Do obiadu byłam prawie spokojna. Przeżyłam matematykę bez skręcania żołądka w precel. Przeżyłam przyrodę, chociaż nasza nowa nauczycielka, pani Redwood, oznajmiła, że pierwszym działem będą „systemy i wzory”—brzmiała jak ktoś, kto zapomina mrugać. Theo i ja znaleźliśmy stolik przy oknie w stołówce, tam gdzie światło jest najlepsze, a zapach nuggetsów najmniej głośny. Otworzył kartonik mleka jak skrzynkę ze skarbem. „Więc,” powiedział, „jeśli to ty?” „To cześć,” odpowiedziałam przez chrupnięcie tater tota. „Chyba?” Stukał palcami w stół. „Jamal mówił, że dzieciaki z teatru twierdzą, że aula jest nawiedzona, ale ja myślę, że chcą tylko, żeby ktoś przyszedł na ich przedstawienie. Możemy popytać o 333 albo zostawić to w spokoju. Wszyscy mówią, że skrzydło przyrodnicze jest najstarsze. Może szafki są... sentymentalne.” Uśmiechnął się, jakby wymyślił pierwszy w historii dowcip o szafkach. Roześmiałam się, choć głowa była gdzieś pomiędzy tacą z nuggetsami a tym, że papier zostawił kurz na palcach. „Popytajmy po ostatnim dzwonku,” powiedziałam. „Nie ma sensu dostać ochrzan za dochodzenie podczas WOS-u.” Na WOS-ie nas nie ochrzanili. Oglądaliśmy film o odkrywcach z dramatyczną muzyką i mapami zwijającymi się na brzegach. Klimatyzacja stukała, a światła mrugnęły, jakby decydowały, czy opłaca się świecić. Kiedy wreszcie ostatni dzwonek zrobił swoje płaskie brrr i korytarz wypełnił dźwięk trzaskających szafek, poczułam to, co zawsze w tej sekundzie: lekkie uniesienie, jakby budynek wypuszczał powietrze. Trzy minuty później korytarz był prawie pusty. Zawsze tak jest—wszyscy znikają szybko, do autobusów, rowerów, rodziców w długiej kolejce. Cisza miała echo. „Gotowa?” spytał Theo. „Nie,” odpowiedziałam, i tak poszliśmy. Szafka 333 siedziała między 332 a 334 jak dziecko na zdjęciu klasowym, które próbuje nie mrugnąć. Trójki wyglądały jak serduszka, jeśli się zezowało, czego nie robiłam. Wprowadziłam kombinację: 25 w prawo, 18 w lewo, 4 w prawo. Klik. Uchwyt był chłodny. Czułam się głupio, nasłuchując, jakby miało powiedzieć: „Przepraszam, pomyłka.” Zanim pociągnęłam, spojrzałam w górę, bo tak robię, gdy się denerwuję. Okrągły zegar na końcu korytarza—nie ten zepsuty z Sali B—pokazywał 3:29. Wskazówka sekundowa drgnęła. Pas słońca przesunął się po szafkach, gdy chmura przeciągnęła leniwie. Gdzieś daleko trzasnęły drzwi klasy. „Czekaj,” powiedział Theo. Mrużył oczy w stronę kratki. „Czy to kolejna kartka?” Serce zrobiło mi ten podskok, co zawsze, gdy znajduję zapomnianą kartę podarunkową w kieszeni. Tam, przytrzymana metalem jak list w skrzynce, leżała kolejna kartka. Tym razem wyciągnęłam ją ostrożniej. Niebieski atrament. Cztery słowa. „Słyszę cię. 3:33.” Oboje spojrzeliśmy na zegar. 3:30. Wskazówka drgnęła. Korytarz brzęczał w ten sposób, w jaki korytarze muszą zdecydować, czy chcą być straszne, czy normalne. „Okej,” powiedziałam. „Może 3:33 to moment, kiedy woźny wynosi śmieci, a szafka lubi widok.” Żarty są po to, żeby nie myśleć o tym, że kark zauważa, iż masz kark. Theo wzruszył ramionami. „A może ten ktoś patrzy teraz.” Wytrzeszczył oczy na niby, ale nagle zapragnęłam sprawdzić odbicie w szklanej gablocie z pucharami, czy nic się nie porusza, czego nie znam. „Dobra,” powiedziałam, bo dobra to moje słowo, gdy nie jestem dobra, ale nie chcę się wycofać. „Trzy minuty odwagi i koniec.” Czekaliśmy. Sekundy szły jak przez syrop. Słychać było klakson autobusu. Słychać było echo piłki gdzieś poniżej, bo Pine Ridge ma dolny poziom, gdzie prawie nikt nie wchodzi, chyba że jest w orkiestrze albo zna ciężkie szare drzwi. Słyszałam własny oddech. I Theo. I coś jeszcze, co mogło być budynkiem albo wyobraźnią. 3:31. 3:32. 3:33. Wskazówka wskoczyła na miejsce, a w tej samej sekundzie coś zastukało w mojej szafce. Trzy szybkie stuknięcia, jak kod. Tap. Tap. Tap. Nie podskoczyłam. Całe ciało to zrobiło. „Okej,” szepnął Theo, „to nie woźny.” Uśmiechał się i nie uśmiechał jednocześnie, co było nową miną. Dotknęłam uchwytu. Był cieplejszy niż wcześniej. Albo moja dłoń była zimniejsza. W metalu dostrzegłam rysę, której nigdy nie zauważyłam—jakby ktoś próbował wydrapać błyskawicę. Kombinacja wisiała w głowie jak zdanie, które już powiedziałam na głos—dowód, że drzwi się otworzą, jeśli zechcę. „Jeśli to ty,” wyszeptałam do szczelin, bo nie mogłam się powstrzymać, „jesteśmy tu.” Kolejne stuknięcie. Tap. Tap. A potem coś jeszcze dziwniejszego. Najdelikatniejsze pociągnięcie za uchwyt. Nie ja. Nie Theo. Uchwyt poruszył się pod moimi palcami, jakby ktoś po drugiej stronie cienkich drzwi chwycił go od środka i ciągnął w swoją stronę. Spojrzeliśmy na siebie, a wtedy wszystko zrobiło się dodatkowo ciche: brak klaksonu, brak piłki, brak brzęczenia. Tylko zegar na końcu korytarza, zatrzymany na 3:33 jak zawsze w Sali B, tyle że to nie była Sala B i ten zegar nie był zepsuty, a jednak wskazówka sekundowa wcale się nie poruszała. „Na trzy,” powiedziałam, i głos mi się nie załamał, co zapamiętam z dumą na zawsze. „Raz.” Uchwyt znów drgnął. „Dwa.” Tuż za cienkim metalem ktoś nabrał powietrza. „Trzy,” powiedziałam i pociągnęłam.


Autor zakończenia:

Kategoria wiekowa: 8-12 lat
Data publikacji:
Przeczytano: 24
Zakończenia: Brak zakończenia? Pozwolisz, żeby tak zostało?
Kategoria:
Dostępne w językach:

Write your own ending and share it with the world.  Co było dalej?

Tylko zalogowani bohaterowie mogą dopisać własne zakończenie tej historii...


Podziel się historią

Brak zakończenia? Pozwolisz, żeby tak zostało?


Write your own ending and share it with the world.  Co było dalej?

Każde zakończenie to nowy początek. Dopisz własne i podziel się nim ze światem.