Szklany klucz i zegar na Tamce

Mgła tego wieczoru wisiała nad Tamką jak cienka, mleczna zasłona. Latarnie rozciekały się w niej bursztynowymi kręgami, a z mostu, gdzieś dalej, dobiegał stukot tramwajów, jakby ktoś stukaniem odmierzał minuty całemu miastu. Maja naciągnęła kaptur i przyśpieszyła kroku. W plecaku dzwonił delikatnie niewielki pakunek owinięty w pergamin; każdy krok powodował ciche, szklane mrowienie.
Pracownia Zegarów przy Tamce 14 wyglądała na zamkniętą. Szyld — blaszany, zielony, z wyblakłą złotą czcionką — skrzypnął, kiedy Maja podeszła bliżej. Z wnętrza dolatywał zapach smaru i balsamu do drewna. Na drzwiach wisiała karteczka z krzywą kreską pióra: „Wracam o północy”. To było dziwne, bo kiedy Maja wychodziła ze szkoły, wstąpiła tu tylko po odbiór zegarka sąsiada. Zastała jednak panią Rut, zagadkowo cichą zegarmistrzynię o dłoniach jak święte obrazki: cienkich, precyzyjnych.
— Przyszłaś — powiedziała pani Rut, nie podnosząc wzroku znad rozłożonego mechanizmu. — Dla niektórych zegar wybija szybciej.
Maja nie dopytywała. Czasem dorośli mówili rzeczy, które brzmiały jak zagadki, a tak naprawdę były tylko ich sposobem na bycie ważnym. Jednak kiedy pani Rut położyła przed nią niewielkie pudełko i przesunęła je tak, żeby krawędzie ich palców otarły się o siebie, Maja poczuła łagodne źgnięcie chłodu w przegubie.
— To nie jest ten zegarek — zaczęła.
— To, co masz odebrać, znajdzie się u promu, na półce trzeciej od góry — przerwała pani Rut. — Ale najpierw… — Przechyliła pudełko, a z wnętrza, na miękką szkarłatną poduszkę, wytoczył się klucz. Był przezroczysty, jakby wycięto go z lodu, i tak gładki, że prawie nie widać było krawędzi. W szkłach wpadały błyski: zamykały się w środku jak uwięzione świetliki. — To należy do ciebie.
Maja roześmiała się krótko. — Do mnie?
— Do tej, która przychodzi, kiedy wskazówka nie jest tam, gdzie powinna. O północy ustaw zegar na trzynastą — dodała łagodnie. — Zrozumiesz.
Maja chciała coś jeszcze powiedzieć, ale pani Rut już sprzątała narzędzia, a zegar ścienny nad drzwiami przyspieszył o kilka sekund, jakby nagle się zawstydził, że stoi. Ulotne, pomyślała, chwytając klucz i pakunek sąsiada. Ulotne światło i ulotne słowa. Nie pytać. Wrócić do domu. Zapomnieć.
Nie zapomniała.
Cały wieczór kręciła w dłoni klucz, próbując nie przewracać oczami na własną ciekawość. Znajome miejsca — podwórko na Powiślu, mur porośnięty bluszczem, sklep z winylami — rozciągały się jak taśma filmowa, którą ktoś przewijał od tyłu i w przód, aż obraz zamieniał się w srebrne migoty. Na biurku, między notatkami z chemii a starym aparatem analogowym, położyła instrukcję od pani Rut: kartkę o krawędziach przypalonych jak w książkach, które lubiła babcia. Nie zostało na niej ani jedno słowo — zamiast tego, przy pewnym kącie patrzenia, z włókien papieru wypływały znaki, białe na białym, jak oddech na zimnym lustrze: mapka i kreska prowadząca od pracowni do wysokiej kamienicy z zegarem, przy której Maja zawsze jadła latem lody z przyjaciółmi.
„O północy ustaw zegar na trzynastą.”
Odruchowo sprawdziła telefon. 23:04. W domu rodzice oglądali serial, dźwięki śmiechu sączyły się spod drzwi. Maja wsunęła klucz do wewnętrznej kieszeni bluzy, wciągnęła trampki i po cichu zbiegła schodami. Na dworze mgła była gęstsza; światło latarni puchło, jakby miasto wzięło głęboki wdech.
Zegar na kamienicy przy Tamce był piękny w sposób, który trudno utrzymać w rękach: mielony kamień i miedziane wskazówki, rzymskie cyfry, patyna czasu. Na wysokości trzeciego piętra tarcza wycinała w fasadzie jasny krąg. Maja podniosła głowę i aż zakręciło się jej w żołądku. To było jak patrzenie na oko, które zwykle śpi, ale za chwilę może się uchylić.
Brama, o której opowiadała niejeden raz babcia, była uchylona. „Tu melduje się czas” — powtarzała, kiedy Maja była mała i liczyła schody, skacząc przez co drugi stopień. Teraz nie skakała. Oddychała równo, licząc uderzenia serca. Pierwsze piętro: zapach prania i czosnkowej zupy. Drugie: trzeszczący parkiet. Trzecie: cisza, która wydawała się czekać.
Na końcu korytarza, tuż przed drewnianymi drzwiami prowadzącymi na strych, deska była nowsza niż reszta. Stopa ślizgnęła się po niej i zaskrzypiała skargliwie. Maja wstrzymała oddech. Żadnego światła w szczelinie pod drzwiami. Tylko tykanie z wnętrza — głębokie, metaliczne, jak bicie serca kogoś, kto ma w piersi mechanizm.
Drzwi nie były zamknięte na klucz, ale zawiasy broniły się niespiesznie, jakby po drugiej stronie ktoś trzymał je dwoma palcami. W progu uderzył ją powiew chłodu. Wielki mechanizm, zajmujący pół przestrzeni, przypominał stalowy las: zębatki wielkości roweru, koła mniejsze jak talerze, cienkie druty jak struny. Cienie elementów nakładały się na siebie na ścianach i tańczyły, kiedy tykanie przesuwało się od lewej do prawej.
Maja zawsze lubiła rzeczy, które można rozkręcić i złożyć z powrotem, ale tu poczuła się tym rodzajem ciekawości, który jest miękki, nieco bolesny, jak nowe zęby. Podniosła rękę. Na ścianie, tuż obok tablicy z dawno nieużywaną kredą, zauważyła mały otwór. Nie większy niż paznokieć. Klucz w kieszeni rozgrzał się tak, jakby chciał znaleźć drogę sam.
Wyjęła go. Szklany trzonek rozpraszał światło na drobne, przelewające się iskry. Kiedy zbliżyła klucz do otworu, usłyszała cichy, wysoki dźwięk. Jak śmiech komara albo jak śpiew drutu w mrozie. Wsunęła go i przekręciła, a cały mechanizm odpowiedział westchnieniem, które przeszło po zębatkach jak fala.
Wskazówka sekundowa stanęła. Jej czubek drgnął, przesuwał się w prawo, w lewo — jak wahadło szukające nowego środka. Rzymskie cyfry zbladły, ich kontury zaczęły się rozmywać, a na ich miejsce naniosły się inne znaki: cienkie, żyłkowate, przypominające rysunek liścia. Zegar, pomyślała Maja, brzmiał teraz inaczej. Jakby tykał pod wodą.
Zapach, który poczuła, był słodkawy i wilgotny. Wisła po deszczu. Słonawe oddechy tuneli. Drzwi obok mechanizmu, jakich wcześniej nie zauważyła, odsunęły się z cichym stukiem. Za nimi kryły się wąskie schody z drewna, wypolerowane tysiącami stóp, które jednak nie zostawiły kurzu. Światło nie było światłem. Raczej poświatą, zawieszoną w powietrzu jak pył.
— Halo? — odezwała się półgłosem, bez przekonania. Głos wrócił do niej po chwili, złamany, jakby przeżuty przez metal.
Zeszła dwa stopnie. Trzy. Włosy stanęły jej dęba nie od strachu, ale od cichej elektryczności, którą czuła w powietrzu. Zdawało jej się, że niektóre tryby, te najstarsze, miały na sobie drobne rysy nie od użytkowania, ale od znaków: grawerunki żłobione nożykiem, wyszarpane w pośpiechu słowa. Nie chciała ich czytać. Rzucały cienie w kształcie liter.
Przed tarczą zegara, od wewnątrz, znajdował się balkon. Płyta z ciemnego drewna, poręcz wyszlifowana przez dłonie ludzi, którzy radzili sobie bez kluczy. Maja podeszła, aż nos prawie dotknął światła tarczy. Miasto po drugiej stronie było rozmyte: latarnie jak świetlne meduzy, okna kamienic jak akwaria. Mogła podnieść rękę i dotknąć wskazówki. Była chłodna. A kiedy to zrobiła, wskazówka poruszyła się, raz, naciskając lekko na jej palec, jakby sprawdzała, z czego jest.
Na drewnie balkonu dostrzegła ślady. Nie były świeże, ale i nie stare: odciski butów w drobnym pyle, jak drobne mapy. Ktoś tu był niedawno. Ktoś, kto chodził pewnie. Maja rozejrzała się. Mechanizm milczał jak kot szykujący się do skoku.
Chwyciła poręcz. Szklany klucz, wsunięty teraz za mankiet bluzy, zapulsował. Puls odbił się w jej palcach. Tuż przy jej nadgarstku, jak cienkie nitki światła, rozbiegły się po skórze ciche znaki. Przypominały układ naczyń krwionośnych. Zgasły, kiedy zamrugała.
— Nie baw się, Maja — mruknęła sama do siebie, przypominając ton ojca z poranków, kiedy gonił ją do szkoły. — Po prostu sprawdź i wracaj.
Wtedy zegar zagrał. To nie było tykanie. Raczej ciche uderzenie czegoś w głębi, jak w gong zatopiony w miedzi. W mechanizmie, gdzieś za jej plecami, tryb przeskoczył, a tarcza od wewnątrz pociemniała, jakby chylił się nad nią cień chmury. Na szkle pojawiła się smużka, cienka jak rysa na lodzie. Pociągnęła się, rozgałęziła, i nim zdążyła się zorientować, pęknięcie stało się linią, a linia — szczeliną.
Z tej szczeliny powiało chłodem. I zapachem wody tak świeżej, że aż bolały zęby. W poręczy coś drżało, ledwo wyczuwalnie. Jakby wewnątrz drewnianych włókien wędrowały mrówki. Maja cofnęła palce, ale nie potrafiła oderwać wzroku.
W szkle tarczy, tuż naprzeciw niej, odbiła się jej twarz — tylko że oczy tamtej były srebrne jak mechanizm, a na skórze nadgarstka błyszczały te same, lecz głębsze, znaki. Tamta Maja trzymała w dłoni drugi klucz. Podniosła go, bardzo powoli, jakby unosiła kielich.
— Spóźniłaś się — powiedziała jej głośniej niż powinien pozwolić na to szept, a zabrzmiało to tak, jakby jednocześnie odezwało się kilka warstw tego samego głosu.
Zanim Maja zdążyła zapytać cokolwiek, mechanizm zawył długim, niskim dźwiękiem, a wskazówka minutowa skoczyła gwałtownie, prześlizgując się tuż obok jej palców. Szczelina w tarczy rozchyliła się na szerokość dłoni i coś, co wyglądało jak mgła, ale było ciężkie jak woda, zaczęło się sączyć do środka.
Autor zakończenia: