Trzynaste uderzenie

W Nadolcach jesień przetaczała się jak miękka fala mgły: najpierw skryła zakręt rzeki, potem dachy, aż wreszcie owinęła się wokół rynku i starej wieży ratusza. Mieszkańcy mówili, że wielki zegar na wieży umilkł dawno temu, kiedy odszedł ostatni zegarmistrz. W południe już nie niósł się po mieście dźwięk dzwonów, tylko ciche skrzypienie żaluzji i szelest liści.
Hania miała dwanaście lat, notes w kratkę i nawyk zapamiętywania dziwnych szczegółów. Olek nosił w kieszeni śrubokręt i maleńką latarkę, którą sam przerobił z lampki rowerowej. Bruno potrafił wspiąć się wszędzie, gdzie nie powinien, i zawsze miał w plecaku coś słodkiego na czarną godzinę.
W piątek tydzień temu, kiedy mgła była tak gęsta, że można ją było kroić, usłyszeli coś, co nie miało prawa się wydarzyć. Stali pod wystawą dawnego zakładu „U Gnomona”, gdzie za brudną szybą spały zegary z urwanymi wskazówkami, i rozmawiali o zadaniu z przyrody. Wtedy, zamiast narzekać na fotosyntezę, znieruchomieli. Z głębi wieży — albo z wnętrza samego zakładu, trudne do rozstrzygnięcia w tej mlecznej ciszy — popłynęło wyraźne bim… potem kolejne. Olek zaczął liczyć odruchowo na palcach. Było ich trzynaście.
— To nie ma sensu — wyszeptała Hania, choć miała ochotę powiedzieć to głośniej.
— Albo ktoś robi sobie żarty — mruknął Bruno, ale jego oczy błysnęły z ekscytacji.
— Albo… — Olek ugryzł wargę. — Sprawdźmy w następny piątek. Jeśli będzie powtórka, to nie przypadek.
Przez cały tydzień Hania wypisywała w notesie: „piątek, 19:07?” i stawiała obok znaki zapytania. Szkicowała też rynek z pamięci, zaznaczając, gdzie brzmienie było najsilniejsze. Olek rozkręcił starą budzikową kopułkę, ćwicząc palcami i sprawdzając, jak dźwięk rozchodzi się w metalowych obudowach. Bruno trenował na poręczy schodów do biblioteki, za co dostał uwagę od pani woźnej.
Nadszedł kolejny piątek. Nadolce znów spowiła mgła, a latarnie zapaliły się jak bursztynowe oko tu i tam. Zegar na wieży wyglądał jak malowidło: nieruchomy, z zardzewiałymi wskazówkami, które tkwiły zawieszone między dwunastką a pierwszą. Przed „U Gnomona” przysiadł stary kot, podwinął ogon i ziewnął, jakby znał wszystkie sekrety miasta.
— Plan jest prosty — powiedziała Hania, przewracając kartki. — Najpierw nasłuchujemy. Potem sprawdzamy od zaplecza. Zrobiłam szkic budynku. Zobaczcie, tu jest wąska brama, prowadzi do podwórka. A tu… — stuknęła ołówkiem — powinno być okno warsztatu.
— Latarka gotowa — Olek pomachał maleńkim snopem światła. — I sznurek, gdyby trzeba było zrobić pętlę.
— A ja mam toffi — dodał Bruno, wyciągając papierek. — Na wypadek kryzysu.
Zegar — ten nieruchomy na wieży — milczał, ale całe miasto zdawało się wstrzymywać oddech. Powietrze pachniało mokrym drewnem i żelazem, którym od lat nie smarowano ani jednej osi. Hania spojrzała na swoją bransoletkę z cienkiego sznurka, jakby i ona mogła odmierzać czas. Wskazówki zegarków w telefonach przeskoczyły na 19:07.
Najpierw nic. Tylko kot poruszył uchem. Potem — jakby spod ziemi — rozległo się przeciągłe bim, czyste jak dźwięk stukniętej kryształowej szklanki. Olek skinął głową, licząc szeptem. Drugi, trzeci, czwarty. Hania robiła kropki w notesie, jedno uderzenie — jedna kropka. Dziesiąte. Jedenaste. Dwunaste.
Trzynaste przebiło mgłę jak igła.
— Idziemy — powiedziała Hania, schowawszy notes. — Teraz.
Weszli w wąską bramę, która skrzypnęła jak drzwi w starym filmie. Podwórko było ciasne, cegły nasiąknięte wilgocią. Na zardzewiałym haku kołysał się wypłowiały szyld z półzmazanym napisem „Regulator czasu — naprawy”. Na końcu podwórza stały drewniane drzwi z małym okienkiem. Brunatna farba złaziła płatami. Po lewej mikroskopijne okno warstatu było przysłonięte firanką, w której ktoś wydłubał dziurę w kształcie półksiężyca.
— Zamknięte — stwierdził Olek, naciskając klamkę. Zamek tylko cicho stuknął.
— Czekaj — Bruno przykucnął przy progu. — Tutaj ktoś coś zgubił.
Wyciągnął spod prógów coś metalowego, cienkiego jak wskazówka. Rzeczywiście: była to wskazówka, ale z grubszą, ozdobnie wyciętą końcówką. Na główce lśnił wygrawerowany spiralny znak, trochę jak ślimaczy domek, a trochę jak wir na rzece.
— To wygląda jak klucz… ale nie do zwykłego zamka — powiedział Olek, obracając metal w palcach. — Zobaczcie, ten rowek. Jakby pasował do płaskiej szczeliny.
— A może do zegara? — Bruno wskazał na wystawę po drugiej stronie szyby. Z rozbitych zegarów patrzyły tarcze. Jedna z nich miała wypłowiały rzymski zapis godzin. Hania zmrużyła oczy.
— Czekaj. Widzicie to? W odbiciu w szybie są… inne cyfry. Tam, w lustrze… — wskazała ręką. W masce kurzowej przez szybę odbijał się stojący naprzeciwko zegar z wystawy. W rzeczywistości miał dwanaście cyfr, ale w odbiciu, w pewnym kącie, pojawiała się jeszcze jedna, między XII a I, maleńka, jakby ktoś ją dopisał cienkim piórkiem.
— Trzynastka — wyszeptał Olek. Przesunął latarkę, zmieniając kąt. Wtedy Hania dostrzegła coś jeszcze: w drewnianej ramie drzwi, tuż obok klamki, cienki jak nacięcie włoska rowek rozbłysł na sekundę w świetle, po czym znikł.
— Jest — powiedziała stanowczo. — Zamek, który odzywa się tylko do światła. Bruno, przytrzymaj latarkę. Olek, ta wskazówka.
Z zewnątrz dobiegł ich cichy dźwięk, jak oddech wielkiego mechanizmu. Trybiki? Wyobraźnia? Olek wsunął metalowy „klucz” w wąską szczelinę. Pasował jak ulał. Poruszył delikatnie. Nic. Poruszył jeszcze raz, tym razem powoli, w rytmie, który pamiętał z uderzeń: raz, dwa, trzy…
— Spójrzcie — Bruno aż się nachylił. Na drewnie, nad ich dłoniami, cienka kreska zaczęła pełzać jak wskazówka zegara, rysując łuk. Drewno drgnęło, jakby było tylko przebraniem dla czegoś skrytego pod spodem.
— To… panel. Przesuwny — stwierdziła Hania szeptem. Wsunęła palce w powstającą szparę. Z wnętrza buchnęło chłodem, takim, jaki miewają piwnice, w których nikt nie zapalał światła od lat.
Na przeciwległej ścianie warsztatu widać było zarys ciężkiego regału z pudłami. Jeden z kartonów zaszeleścił, jakby poruszył się lekki przeciąg. Albo… coś innego.
— Słyszycie? — spytał Olek. Gdzieś za ścianą, głębiej, odzywały się ciche tik-taki, zbyt regularne, by były przypadkiem. Ale było ich za dużo, jakby każdy zegar w mieście postanowił nagle wznowić pracę pod podłogą tego jednego pomieszczenia.
Hania sięgnęła do plecaka i wyjęła cienkie rękawiczki, które zabrała z pracowni plastycznej — przydadzą się, jeśli trzeba będzie dotknąć czegoś delikatnego. Pociągnęła za panel mocniej. Deski ustąpiły. Rozchyliła otwór na szerokość, przez którą mógłby się wślizgnąć kot, może nawet Bruno, jeśli wciągnie brzuch.
— Ja pójdę pierwszy — oświadczył Bruno, nie czekając na zgodę. — Jestem najwęższy.
— Stop. Najpierw światło — Hania przytrzymała go za ramię. Olek przyłożył latarkę do szpary. Snop wpadł w głąb, odbił się od czegoś metalowego i wrócił, jakby tam, za ścianą, rozciągała się wąska przestrzeń pełna lśniących powierzchni. Coś zamigotało. Na ułamek sekundy zobaczyli malutką mosiężną płytkę z grawerem: ten sam spiralny znak co na „kluczu”.
— To prowadzi dalej — powiedziała Hania, a jej głos zabrzmiał pewniej, niż się czuła. Przyłożyła ucho do krawędzi i nasłuchiwała. Tik… tik… tik. A potem — coś nowego. Delikatne, ledwo słyszalne skrzypnięcie, jakby po drugiej stronie ktoś odsunął kolejny zasuwny mechanizm.
Na rynku odezwał się wiatr, popychając mgłę w stronę podwórka. Kot z miauknięciem zeskoczył z parapetu i zniknął. Hania uniosła dłoń i wstrzymała oddech. Olek zacisnął mocniej palce na „kluczu”. Bruno, skulony, szykował się do wślizgnięcia.
I wtedy, dokładnie wtedy, kiedy zdawało im się, że wszystko zamarło, z głębi ciemności dobiegło pojedyncze, czyste uderzenie — jak echo trzynastego dzwonu, tym razem tuż obok ich dłoni.
Autor zakończenia: