Trzynasty wóz

Cyrk Świetlików Larkspur przybył na stare targowisko tak, jak nadciąga mgła — cicho i nagle, aż całe pole zaczęło pachnieć pomarańczami i świeżymi trocinami, a wszystko wydawało się odrobinę zaczarowane. Do popołudnia wielki namiot już stał — granatowy jak północne niebo, z koroną złotych gwiazd wyszytych wzdłuż najwyższego szwu. Liny rozciągały się od namiotu jak struny harfy, szumiąc na wietrze. Pomalowana katarynka parowała i grała skoczną melodię, która przeskakiwała tu i tam jak kamień po tafli stawu.
– Katarynka zawsze brzmi trochę fałszywie pierwszego dnia – powiedział Theo, poprawiając okulary na nosie. Mój kuzyn potrafił brzmieć jak czyjś dziadek, mimo że miał dopiero dwanaście lat. Plakat przeczytał już trzy razy. Ja zapamiętałam go bez wysiłku: Cyrk Świetlików Larkspur, tylko dwa wieczory. Cuda jedwabiu, światła i dźwięku. Bez zwierząt, bez klatek, bez ograniczeń.
Ale katarynka nie była tylko fałszywa. Pod jej dźwięcznymi tonami i wesołymi brzdękami słyszałam coś małego i jasnego, ukrytego w muzyce, jak monetę wrzuconą do głębokiej studni. Migotało to na krawędziach mojego słuchu — bardzo wysoki, cienki gwizd, od którego włoski na rękach stawały mi dęba.
– Słyszysz to? – spytałam.
– Co mam słyszeć? – Theo przechylił głowę w stronę melodii. – Tylko to oom-pah. I chyba mój brzuch. – Potrząsnął papierowym rożkiem kandyzowanych migdałów, które jedliśmy razem. Pusty.
– Nie to. – Próbowałam uchwycić ten dźwięk, przytrzymać go. Uciekał i wracał, ciągnąc mnie jak za nitkę. – Nieważne.
Zanim zdążyłam zdecydować, czy iść za nim, czy wmówić sobie, że mi się zdaje, przy wejściu do namiotu pojawiła się kobieta w granatowej fraku. Na głowie miała cylinder z wpiętą srebrną gwiazdą, a jej buty połyskiwały jak wnętrze geody. Kiedy zasalutowała, gwiazda na kapeluszu błysnęła, jakby znała jakiś sekret i próbowała się nie roześmiać.
– Witajcie – zawołała, głosem tak ciepłym, że mógłby roztopić lód. – Jestem Maestra Vesper Vale. Trzymajcie się kapeluszy, serc i dobrych manier. – Skinęła kapeluszem do tłumu. I do mnie. Nie, nie do mnie — do wszystkich. Pewnie. Ale gwiazda na kapeluszu spojrzała prosto na mnie, a potem odwróciła się, jakby odhaczała coś na liście, którą tylko ona widziała.
Kiedy lampiony wokół namiotu zabłysły, niebo zrobiło się ciemnoniebieskie jak jagodowa tarta przed wystygnięciem. Znaleźliśmy miejsca blisko areny, nie na tyle blisko, by przypadkiem zaplątać się w wstążkę, ale na tyle, by czuć zapach trocin, waty cukrowej i czegoś metalicznego, czystego. Ławki zatrzeszczały, gdy ludzie się usadzali. Zdawało się, że całe miasteczko mieści się w kręgach światła — bibliotekarka z włosami upiętymi w zawijas, bliźniacy, którzy zawsze biegli tak, jakby wszędzie byli spóźnieni, trzej rybacy wciąż w kaloszach.
Światła przygasły. Maestra Vale weszła na arenę, stukając laską w równym rytmie. Pstryknęła palcami, a kurz w powietrzu zamienił się w galaktykę migoczących drobinek. – Dobry wieczór, Harbor’s Edge – powiedziała. – Dziś będziemy żonglować światłem, zginać czas i pokazywać wam miejsca, gdzie rodzą się wielkie marzenia.
Przedstawienie rozwinęło się jak wachlarz. Żongler w garniturze koloru deszczu podrzucał szklane księżyce, które nigdy się nie tłukły, choć ocierały się o siebie brzegami. Akrobatka imieniem Lark (i jej partnerka Wren) wspinały się po linie z jedwabiu, która spływała jak wodospad, a potem szły po niej jak po spiralnych schodach istniejących tylko dlatego, że w nie wierzyły. Śmiejący się Cyklista pedałował dookoła areny z wieszakiem na kapelusze; za każdym razem, gdy mijał hak, nowy kapelusz wskakiwał mu na głowę, coraz dziwniejszy.
Między numerami światła tańczyły nad nami jak oswojone komety. Katarynka grała dalej swoją wesołą melodię, a co jakiś czas spod spodu wyłaniał się tamten inny dźwięk, wysoka nuta jak srebrna nić. Przesuwała się za moimi zębami i w kościach przy uszach. Trąciłam Theo.
– Nadal nic? – szepnęłam.
Pokręcił głową, ale oczy miał szerokie. – Znaczy, jest malutki pisk, jak grający naciska ten sprężynowy przycisk, ale…
Przerwał mu następny numer: lustra wniesione jak wypolerowane drzwi, ustawione tak, że do namiotu napłynął cały ocean — morze zrobione ze światła i dymu, z cieniami wielorybów przepływających nad głowami, falujących po twarzach i dłoniach. Tłum westchnął. Ktoś upuścił cukierek, który potoczył się pod ławkę; mała dziewczynka oznajmiła, że chciałaby natychmiast zaprzyjaźnić się z wielorybem.
– Na plakacie nie było o wielorybach – szepnął Theo. – Skandal.
Miałam przytaknąć, kiedy coś w moim programie zaszeleściło pod palcami. Wyciągnęłam je na kolana. Był to mały bilet, którego wcześniej nie widziałam, twardy i chłodny jak moneta. Moje imię było na nim wydrapane — nie wydrukowane, lecz wykaligrafowane wąską ręką — Mira — a w rogu wybity numer: 13. Przełknęłam ślinę. Oczy Theo spadły na moje dłonie. Zamrugał zaskoczony. Podniosłam brzeg programu i zobaczyłam, że on też ma taki, z własnym imieniem i tym samym numerem w rogu.
Laska Maestry Vale stuknęła w arenie miękko, dźwięk jakby wybijający takt w mojej piersi. Podniosła głowę, jakby nasłuchiwała. Katarynka zająknęła się, po czym grała dalej.
Na odwrocie mojego biletu srebrnymi literami połyskiwały słowa: *Kiedy zabrzmią dzwony, podążaj za wysoką nutą. Nie zwlekaj.*
Theo przeczytał je do góry nogami. – To… dziwne, prawda? Dziwne. Mamy kłopoty?
– Nie wiem. – Ale wiedziałam, że nikomu nie powiedzieliśmy, że idziemy do cyrku, bo wszyscy, którym moglibyśmy powiedzieć, byli tu, pod tym namiotem. I wiedziałam, że to mniej kłopoty, a bardziej jak stanie nad rzeką z huśtawką na linie i przyjaciel mówi: *No, odważysz się?*
Druga część przedstawienia wirowała szybciej, jakby ktoś nakręcił bączek mocniej. Dałam się ponieść. Kontorsjonistka złożyła się w pudełku na kapelusz, a potem rozwinęła, a wokół niej rozfrunęły się papierowe kruki czarne jak rozlana tinta. Trupa mimów zwana Cichymi Piórami zamieniła niewidzialne liny w kocią kołyskę, która uniosła dyrektorkę cyrku tuż nad trociny, gdy opowiadała historię o tym, jak podróżuje światło.
A tymczasem wysoka nuta pojawiała się i znikała, czasem tak słaba, że myślałam, iż mi się zdaje, a czasem tak mocna, że aż drgały mi mięśnie szczęki.
Zegar miejski zaczął wybijać godzinę. *Policz je,* pomyślałam. *Raz. Dwa. Trzy—*
– Cztery – wyszeptał Theo.
Wysoka nuta wplotła się między dźwięki, ponaglająca, szybka, jak rtęć. Gdy doszło do dziewięciu, tłum wybuchł oklaskami dla deszczu konfetti spadającego z sufitu. Wtedy wstałam.
– Teraz? – Theo uniósł brwi aż pod włosy.
Podniosłam bilet. – Teraz.
Przecisnęliśmy się bokiem po ławce – „Przepraszam, dziękuję, przepraszam” – i wymknęliśmy się pod klapą z tyłu namiotu, w powietrze chłodniejsze i pachnące linami i cytrusami. Za namiotem cyrk był praktyczny: odciągi przybite do ziemi, wozy pomalowane w rzędy, każdy z napisem – Garderoba, Lustra, Katarynka, Rekwizyty, Krawiectwo. Latarnie kołysały się na hakach, a cienie tańczyły razem z nimi.
Wysoka nuta była tu wyraźniejsza. Ostra, lecz nie bolesna. Rysowała w powietrzu linię, którą mogłam śledzić jak ślad palca na zaparowanej szybie. Theo szedł bez pytania, dlaczego kierujemy się w wąski przesmyk między wozem z lustrami a tym z namalowanymi srebrnymi ćmami. Ćmy wyglądały, jakby chciały uciec z farby.
Na drzwiach wozu z ćmami widniała mosiężna tabliczka, przykręcona krzywo. Nie było na niej numeru, tylko wytłoczony krąg jak małe ucho. Na stopniu siedziała mechaniczna ćma, skrzydła miała cienkie jak papier, widać było mosiężne trybiki. Zatwierdziła, uniosła się, zakręciła nad naszymi głowami i usiadła na tabliczce z cichym *tink.* Wysoka nuta rozjaśniła się, ostra jak promień słońca łamiący się w szkle.
Nie zapukaliśmy. Nie trzeba było. Zasuwa kliknęła i drzwi ustąpiły.
Wewnątrz pachniało cedrowymi wiórami, pomarańczami i chłodną stroną poduszki. Na półkach piętrzyły się pudełka i słoje z podpisami: Zapasowe Księżyce, Dodatkowe Echa, Fałszywe Drzwi, Klej do Luster. Na aksamitnej wstążce wisiał rząd gwizdków, każdy o innej formie — od cienkiej trzcinki po pękatą kulkę wielkości śliwki. Na stole leżał otwarty rejestr z piórem i plamą atramentu schnącą w rozkwit. Strona mówiła: *Strażnik Wysokiej Nuty – Kandydaci.*
Poniżej, tym samym charakterem pisma co na biletach: *Mira. Theo.*
– Dobra – powiedział Theo, bo ktoś musiał coś powiedzieć. – To dokładnie ten rodzaj miejsca, do którego ciocia Zadie mówi, żeby nie wchodzić. Obce wozy. Nadzór nad atramentem zerowy.
– A jednak – odparłam, bo czasem humor to jedyna lina, gdy ziemia zaczyna się przechylać – tu jesteśmy.
Na podłodze był też krąg, pomalowany kolorem, który kiedyś był pomarańczowy, teraz starty i przygaszony. W środku kręgu, starannie namalowany numer: 13. Farba odłaziła tam, gdzie wiele dłoni podnosiło żelazny pierścień osadzony w centrum.
Wysoka nuta złagodniała, jak ktoś, kto nuci ci do ramienia: *W porządku.* Mechaniczna ćma usiadła na pierścieniu i zatrzasnęła skrzydłami raz, dwa razy, jak znak. Potem prześlizgnęła się w szparę, której nie widziałam, jakby podłoga nabrała oddechu i przepuściła ją w dół. Pierścień wyglądał jak uchwyt. Krąg jak drzwi.
Theo przykucnął i przyłożył ucho do namalowanej trzynastki. – To… wiatr? – spytał.
Przyklękłam obok. Deski chłodziły policzek. Słyszałam więcej niż wiatr: szmer głosów, taki jak cisza widowni, gdy akrobata wchodzi na sam szczyt drabiny i cały namiot wstrzymuje oddech. Wsunęłam dwa palce w pierścień. Był ciężki i ciepły, jakby czyjaś dłoń dopiero co go puściła. Dzwon zegara miejskiego zakończył dziewiąte uderzenie i zapadła cisza.
– Nie powinniśmy – powiedział Theo, jakby do siebie.
– Ja też tak myślę – odpowiedziałam i podniosłam.
Zapadnia otworzyła się na kwadrat ciepłej ciemności. Zapach, który się wydobył, wcale nie był straszny. Pachniało dymem cukrowym, deszczem i czymś zielonym, jak rozgniecione listki mięty. Drabina schodziła w dół, szczeble miała wygładzone w środku, jakby wiele stóp schodziło nią nigdy się nie myląc. Z dołu zapaliło się światło, jakby ktoś podniósł latarnię zza rogu.
– W samą porę – powiedział głos spod wozu. Nie był głośny, ale oplótł mnie wokół żeber.
Oczy Theo natychmiast spotkały moje. – O nie – wyszeptał. – Nie, dziękuję. – Ale się nie cofnął.
Wóz zatrzeszczał. Na zewnątrz ktoś się roześmiał, przebiegając obok, pachnąc makijażem i czymś, co się mieniło. Daleko tłum zawył i ucichł, jakby przedstawienie przeszło w kolejny numer bez nas. Wysoka nuta drżała wzdłuż drabiny, zamieniając drewno w kamerton.
Cień Maestry Vesper Vale przesunął się po otwartych drzwiach wozu, jak chmura po słońcu. Laska stuknęła dwa razy. *Stuk. Stuk.*
– Słyszeliście to – powiedziała z progu, rondo kapelusza zasłaniało jej oczy. – Nie każdy słyszy.
Spojrzałam w górę, wciąż trzymając się drabiny. – Co to—
Podniosła palec, łagodnie. – Ostrożnie, Miro. Pytania mają to do siebie, że łatwo zmieniają się w zaproszenia. – Wskazała głową na krąg. – Są dwie drogi i trzeba wybrać szybko. W dół po drabinie zobaczycie rzeczy, których nie będziemy mogli wam już odebrać. Na zewnątrz, a dźwięk, który słyszycie, stanie się czymś, o czym ledwie będziecie pamiętać, gdy podrośniecie.
– Brzmi jak groźba – mruknął Theo.
Usta Maestry wygięły się z rozbawieniem. – Tylko jak obietnica. Każde dobre przedstawienie potrzebuje jednej.
Z dołu znów poruszyło się światło, szelest materiału i brzęk, jakby filiżanka dotknęła spodka. Wysoka nuta rozwinęła się, oplotła mi nadgarstek. Coś w ciemności na dole drabiny przesunęło
Autor zakończenia: