Cyrk pod Trzema Księżycami

Cyrk przyjechał nad ranem, kiedy bruk na rynku był jeszcze mokry po nocnym deszczu, a w kałużach kołysały się trzy księżyce: prawdziwy, ten odbity w rzece i trzeci, namalowany kredą na świeżym afiszu. Na afiszu wirujące litery układały się w nazwę: „Cyrk pod Trzema Księżycami”.
Nela stała przed afiszem z nosem tak blisko, że prawie czuła kredowy pył. Obok niej Oskar podskakiwał na palcach, próbując wypatrzyć przez kraty ciężarówek zwinięte kolorowe liny i połyskliwe obręcze.
— Wyobrażasz sobie? — wyszeptała Nela. — Gdyby liny naprawdę prowadziły do księżyca.
— A ja bym wolał, żeby prowadzili do waty cukrowej — odpowiedział Oskar, ale oczy mu błyszczały, jakby też myślał o linach.
Do południa na placu stanął wysoki namiot w czerwono-białe pasy. Pachniało prażonymi orzechami i cynamonem, a wiatr dzwonił w metalowe chorągiewki jak w małe, zaczarowane dzwonki. Na wejściu krzywił się drewniany klaun z namalowanym uśmiechem szerokim jak most. Dyrektor cyrku stał przy kasie, w liliowym cylindrze i fraku w ciemnej, połyskującej zieleni. Laska, którą trzymał, miała na końcu gwiazdkę, jak ze złotego papieru.
— Witajcie, wędrowcy po niebie i ziemi! — zawołał, gdy zobaczył Nelę i Oskara. — Jestem Alfons Bazyl, dyrektor Cyrku pod Trzema Księżycami. Czy macie odwagę zajrzeć tam, gdzie śmiech spotyka się z ciszą?
Oskar kiwnął głową tak szybko, że czupryna mu zatańczyła. Nela uśmiechnęła się do dyrektora i przyjęła dwa programy drukowane na grubym, kremowym papierze. Na pierwszej stronie widniały złote litery: „Żonglerka Płomieni Pani Luny”, „Kolekcjoner Chmur Brunona”, „Orkiestra Bez Instrumentów”, „Pan Hektor i Psy, Które Śpiewają”.
— Orkiestra bez instrumentów? — mruknął Oskar, od razu próbując naśladować trąbkę ustami. — To jak oni grają?
— O tym przekonacie się już za chwilę — odparł z tajemniczym uśmiechem Alfons Bazyl i puścił do nich oko. — Miejsca w trzecim rzędzie, po lewej, tam gdzie widać najbliżej nieba.
Wewnątrz namiotu światło było miękkie, jak przez mleczne szkło. Piasek na arenie pachniał świeżymi trocinami. Z tyłu gwizdali i śmiali się widzowie, a w orbicie jasnego reflektora kurz tańczył jak złote pyłki. Nela rozejrzała się: u góry rozpięte były grube liny jak pajęczyna, tu przymocowany był kołyszący się trapez, a tam, na samym środku kopuły, błyszczała mała, srebrna gwiazdka, jakby ktoś przywiązał do namiotu kawałek nieba. Oskar szturchnął ją łokciem.
— O tam! Widzisz? — Wskazał na wąski drewniany pomost wysoko nad areną. — Jak oni się tam dostają bez drabiny?
Nela wzruszyła ramionami, choć w środku poczuła przyjemny dreszcz. Niewidoczne przejścia zawsze brzmiały ciekawie.
Zgasło główne światło, rozległ się pierwszy werbel, a potem — jakby ktoś przewrócił stronę w wielkiej książce — pojawiła się Pani Luna. Jej żonglerka płomieni okazała się żonglerką świetlikami zamkniętymi w szklanych bańkach. Z każdą kolejną bańką powietrze pachniało leśną nocą. Orkiestra Bez Instrumentów „zagrała” burzę — jeden klaun gwizdał wiatr, dwie akrobatki stukały palcami o drewnianą skrzynię jak o werbel deszczu, a Dyrektor Bazyl sprawiał, że grzmoty cichły gestem dłoni. Pan Hektor i jego psy naprawdę śpiewały; miały kolorowe chustki i głosy tak harmonijne, że widzowie śmiali się i klaskali, zanim jeszcze skończyły.
W przerwie między numerami Nela zauważyła coś, co nie pasowało do lukrowanej, miękkiej jak wata scenerii. Nad areną, na belce, ktoś zostawił kredowe odciski stóp — bardzo drobne, jakby dziecko stąpało po suficie. Na piasku, tuż przy krawędzi, stało puste krzesło, w które co jakiś czas wgryzał się promień światła, jakby czekał na czyjąś twarz. Oskar też spojrzał w górę.
— Nie widziałem, żeby ktoś tam wchodził — szepnął. — A to się kołysze.
Trapez, który wcześniej spał, teraz delikatnie kiwał się, chociaż w namiocie nie było przeciągu. Bębniarz w orkiestrze przestukał krótką, nerwową zagrywkę, i umilkł, jakby sam się przestraszył własnego rytmu.
Alfons Bazyl wrócił na arenę, odchrząknął i uśmiechnął się szeroko. Tym razem jednak jego uśmiech nie dotarł do oczu, jakby tam, daleko, coś go rozpraszało.
— Drodzy widzowie — zaczął cicho, a szmer wygasł jak gasnące ognisko. — Zanim wyruszymy w dalszą podróż po śmiechu i oddechu, pozwólcie mi zapowiedzieć numer, którego... nie ma w programie. Numer, który zdarza się tylko wtedy, kiedy trzy księżyce patrzą w tę samą stronę.
Widzowie zaszemrali. Nela szybko rozłożyła program na kolanach. Przebiegła palcem złote litery. Nic o dodatkowym numerze. Oskar też zerknął.
— Może to niespodzianka? — wyszeptał. — Tak jak ciastko w pudełku, o którym nikt nie mówi, ale każdy liczy, że tam jest.
— Albo... — Nela urwała, bo zauważyła coś jeszcze. Na wewnętrznej stronie programu, tam gdzie wcześniej była czysta kartka, rozbłysła delikatna linia. Jakby ktoś narysował włosem pędzla cienką nitkę biegnącą od dolnego rogu aż na samą górę strony. Obok pojawiły się dwie słowa, jasne jak oddech na zimie: „Nie patrz w dół”.
— Widziałeś to? — Nela szturchnęła Oskara.
— To jakiś dowcip — syknął, ale też nie odrywał oczu od świecącej nitki.
— Proszę o ciszę — Alfons Bazyl uniósł laskę, a dźwięk jej końcówki stukającej o arenę zabrzmiał ostrzej niż zwykle. — Czas na Spacer po Nici, Której Nie Ma.
Reflektory przekrzywiły się jak głowy ciekawskich ptaków. Zgasły wszystkie kolorowe światła, zostało tylko jedno, białe, zimne, które wspięło się po bambusowych masztach i zatrzymało bardzo wysoko, gdzie niczego nie było — żadnej drabiny, żadnego trapu, żadnego człowieka. Tylko powietrze i cisza tak uważna, że słychać było, jak ktoś na widowni otwiera cukierka.
Nela uniosła wzrok. Świetlista nitka na jej programie lekko się poruszyła, jakby odpowiadała ruchom reflektora. Oskar, który zwykle nie przestawał szeptać, teraz milczał, a jego palce zacisnęły się na poręczy krzesła.
Gdzieś nad nimi powietrze zaszumiało, jakby coś miękkiego dotknęło niewidzialnego włókna. Trapez znów drgnął, tym razem zdecydowanie. Na piasku przy krawędzi areny pył uniósł się w drobny, okrągły wir i opadł, rysując kształt stopy, jak odciski na mokrym piasku nad rzeką.
— On żartuje, prawda? — wydusił ktoś z rzędu przed nimi. — To projekcja, prawda?
Nikt nie odpowiedział, bo bębny zaczęły cicho, równiutko, jak serce, które nie chce się zdradzić. Wysoko w kopule namiotu pojawił się połysk, tak cienki i delikatny, że należało zadrzeć głowę do bólu karku, żeby go dostrzec. Nitka, której nie było, zamigotała jak pajęczyna po pierwszym przymrozku.
Nela poczuła, że musi wstać, choć wiedziała, że nie wolno. Uniosła się odrobinę, tyle by widzieć lepiej. Program w jej dłoniach rozgrzał się jak od słońca. Na brzegu kartki ink sobą wykreślił nowe słowo: „Słuchaj”.
Zamykała oczy tylko na ułamek sekundy, żeby napić się powietrza. Kiedy znów spojrzała w górę, światło reflektora nie było już samotne. Drugi snop, cieplejszy, rozlał się po płótnie namiotu, a na białym tle ukazał się cień. Cień, który nie należał do żadnego z nich, bo poruszał się inaczej, jak ktoś stąpający po czymś bardzo cienkim i ważnym. Cień pochylił się, jakby sprawdzał wiązanie buta, i wyprostował z gracją. Oskar wciągnął gwałtownie powietrze.
— Nela — szepnął. — Coś idzie.
Werbel przyspieszył, stalowe linki jęknęły, jakby przypomniały sobie, że są strunami. Górą, tam gdzie nic nie powinno być, pył zawisł w jednym miejscu i zadrżał. Nela pochyliła się jeszcze milimetr do przodu. Czuła, jak cały namiot — publiczność, orkiestra, dyrektor w liliowym cylindrze — wstrzymuje oddech razem z nią.
A potem nad areną, tuż nad najjaśniejszym punktem światła, delikatna, srebrzysta lina, której przedtem nie było, zadrżała i ugięła się ledwie zauważalnie, jak pod ciężarem czyjejś stopy.
Autor zakończenia: