Czy wiesz, że?

Miasto pod mapą


Miasto pod mapą
W nocy miasto gra inną melodię. Fasady cichną, a bruk pod stopami nabiera sprężystości, jakby oddychał. Lena Nocuń lubiła tę godzinę, tuż po północy, gdy świat składa się do snu, a ona może rozkładać książki, kleje i pędzle w swojej piwnicznej pracowni bez poczucia, że ktoś zaraz stanie w drzwiach i zapyta o rzeczy, na które nie ma odpowiedzi. Pracownia konserwatorska znajdowała się pod specjalistyczną czytelnią kartografii – szeroką, świetlistą rotundą z mozaiką map na podłodze i sklepieniem z mlecznego szkła. Dzień był pełen rąk i pytań. Noc należała do Leny i papieru, który szeleścił jak fale. Tego wieczoru czekała na nią paczka – prostokątne pudło z surowej tektury, przewiązane czerwonym sznurkiem. Na odwrocie ktoś przybił lakową pieczęć z motywem róży wiatrów, której igła była przesadnie długa i cienka, jak igła gramofonu. Nie zamawiała niczego. Nikt nie uprzedzał o depozycie. A jednak pieczęć była z logotypem muzeum, a na etykiecie widniało jej imię i nazwisko. Lena umyła ręce, wsunęła palec pod sznurek i wysunęła go powoli, jakby rozwiązywała wstążkę przy czyichś urodzinach. W środku leżał atlas. Skóra na okładce miała kolor mokrej kawy, z wyraźnym nerwem. W narożnikach tkwiły mosiężne okucia, w które ktoś wnił delikatny wzór przypominający drobne łuski. Gdy pochyliła się bliżej, poczuła zapach ozonu i soli. Głupstwo, pomyślała, zapachy potrafią wniknąć w wyobraźnię. Wsunęła paznokieć pod wiek i uniosła go. Papier nie był papierem, jaki znała. Kartki miały lekko metaliczny połysk, ale nie odbijały światła; raczej je rozpraszały, jakby każda z nich miała w sobie zmieloną mgłę. Na karcie tytułowej, w drobnym, pochyłym piśmie, widniało: „Atlas przejść”. Bez nazwiska autora, bez roku, bez wydawcy. – Świetnie – mruknęła Lena. – Albo objazd, albo dowcip. Przewróciła stronę. Na pierwszej mapie rozpoznała swoje miasto, choć nie od razu. Ulice były cienkie jak żyłki, place poszerzone, rzekę ktoś poprowadził kapryśnie, jakby wiatrem. Najdziwniejsza była jednak srebrzysta nitka biegnąca przez centrum – nie przypominała żadnej znanej arterii. Od punktu, gdzie stała biblioteka, snuła się w dół niczym zarys ścieżki, którą rysuje się paznokciem pod skórą. Na marginesie, znów tym samym pochyłym pismem, stało: „otwiera się o trzynastej minucie po północy”. Pod spodem ktoś postawił kropkę tak ciężką, że przebiła papier i zostawiła znak na następnej karcie. Lena odsunęła krzesło i podeszła do okna, skąd widać było fragment rotundy. Na mozaice podłogowej, w miejscu róży wiatrów, czasem siadały dzieci – za dnia, gdy słońce łamało się na szkle i robiło na posadzce świetliste plamy. Teraz mozaika była ciemna, równa, tylko metalowe druty pod szkłem delikatnie brzęczały, gdy w mieście przejeżdżał nocny tramwaj. Spojrzała na zegarek: 00:07. Wystarczająco, by zaparzyć herbatę i postanowić, że może jednak poczeka. Woda w czajniku zawyła cicho, jak lokomotywa z miniaturowego świata. Lena zalała liście, przetarła dłonie w fartuch i poszła na górę, niosąc atlas ostrożnie jak dziecko. Rotunda o tej porze była chłodna. Mleczne szkło sufitu miało odcień przyprószonego lodu. Oparła album o krawędź stołu i rozłożyła go przy samej mozaice. Od strony schodów dobiegał zapach kamienia i starych książek. Zegarek na nadgarstku mignął: 00:12. Lena uśmiechnęła się sama do siebie, niepewna, czy śmieje się z absurdu chwili, czy z własnej chęci, by w absurd uwierzyć. Gdy sekundnik zatrzymał się na cyfrze dwanaście i przeskoczył na trzynaście, stało się coś, co miało w sobie logikę śniegu: niemożliwe, a jednak niewinne. Srebrna nitka na mapie rozbłysła, tak cicho, że Lena nie była pewna, czy to światło, czy jej puls. W tym samym momencie mozaika na podłodze pod drgającą różą wiatrów zatrzeszczała. Kamienie, które układały się w kontury kontynentów, zaczęły się separować, każdy jakby pamiętał, gdzie być, a gdzie nie. – Nie – powiedziała szeptem Lena. – Nie, nie, nie. A jednak stała bez ruchu, patrząc, jak w centrum rotundy pojawia się szczelina – nie jak pęknięcie, ale raczej jak otwarte oko. Z głębi dmuchnęło powietrze o zapachu deszczu, który jeszcze nie spadł. Z dołu dobiegł odległy szmer, coś pomiędzy pluskiem a szeptem tłumu, którego nie widać. Lena dotknęła okładki atlasu. Skóra drgnęła pod palcami, nieznacznie, jak skóra zwierzęcia próbującego zignorować muchę. Przełknęła herbatę, która nagle zrobiła się metaliczna. Spojrzała jeszcze raz na zegarek, jakby sprawdzenie czasu mogło cofnąć to, co już zaszło. 00:14. Szczelina rozszerzyła się i ukazała stopnie. Były z czarnego kamienia, tak gładkie, że odbijały mozaikę jak obce niebo. Z boku, w ścianie, wykwitły metalowe uchwyty. Wszystko trwało dokładnie tyle, ile trzeba – jak mechanizm, który został dawno temu nakręcony i teraz wreszcie ruszył, bez narzekania, bez zająknięcia. Telefon w kieszeni zawibrował. Lena wyciągnęła go odruchowo, myśląc, że może straż nocny, może Paweł – ten, który zwykle dzwonił o bezsensownych porach, by zadać jedno zdanie w stylu: „Słyszałaś, że dźwięk w wodzie nie jest tym samym dźwiękiem co w powietrzu?”. Karta kontaktu nie miała nazwiska. Jedynie tytuł: „Babcia – nagranie”. Lena nie miała prawa mieć takiego wpisu. Jej babcia zmarła, gdy Lena była w liceum, i nigdy nie zostawiała wiadomości. A jednak ekran pewnie wyświetlał słowa, których nie mogła zignorować. Nacisnęła „odtwórz”. „Leno,” – rozległ się cichy, chropowaty szept – „jeśli pójdziesz, nie daj się przywitać nie swoim imieniem. Patrz na kierunek, nie na cel. I pamiętaj – są rzeczy, które wyglądają na drogę, a są tylko widokiem.” Głos urwał się tak nagle, jakby ktoś przeciął nitkę. Telefon zgasł. Lena dotknęła przycisku, bez skutku. W ekranie odbijały się stopnie – czarne, nieludzkie, kuszące jak lustro, w którym chciałoby się sprawdzić, czy ma się twarz. Wciągnęła powietrze. Nie miała zwyczaju słuchać nagrań, których nie rozumiała, ani wchodzić w szczeliny, które nie zostały odnotowane w planach ewakuacyjnych. A jednak spokój, który poczuła, nie był z gatunku rozsądnych. Był jak cisza po sporym deszczu – wszystko jest jeszcze mokre, ale wiadomo, że można iść boso. Zsunęła torbę z ramienia, włożyła do środka atlas, który zamknął się sam, jakby zasnął. Rękę oparła o zimny metal poręczy i zeszła pierwszy stopień. Kamień pod butem był nie z tej sali, miał w sobie chłód piwnicy, w której nikt nie gasi światła, bo nigdy go nie zapala. Drugi stopień, trzeci, piąty – każdy jak decyzja, której nie można cofnąć. Nad głową mozaika zamknęła się bezgłośnie, zostawiając za sobą tylko okrąg światła, który szybko malał, aż stał się punktem i znikł. Noc mogła trwać, a mogła nie istnieć. Wąski korytarz poszerzył się i otworzył na przestrzeń, która nie dawała się zmierzyć wzrokiem. Przed Leną rozciągał się brzeg, ale nie było pewne, czego: woda leżała w dole jak skóra czarnego zwierzęcia, oddychająca miarowo. Po drugiej stronie rozpościerało się coś na kształt nieba – nieodwrócone, ciemne, pełne gwiazd, które pulsowały szybciej, niż powinny. Czasem zderzały się i gasły, jak krople rtęci. Pod stropem, gdzie spodziewałaby się sklepienia, wisiały nitki światła. Płynęły w dół jak plankton, zatrzymywały się tuż nad wodą i znów unosiły. Każda nitka kończyła się drobną kulką, którą rozświetlał impuls, niczym oddech. Lena wyciągnęła dłoń. Jedna z kulek dotknęła jej skóry i przesunęła się jak łagodna iskra. Jej paznokcie na moment stały się przezroczyste, a w środku zobaczyła cienkie niteczki – jakby jej palce były mapą drobnych rzek. – Przesada – powiedziała sama do siebie, półgłosem, żeby oswoić dźwięk własnej mowy. – Nie fantazjuj. Krajobraz nie odpowiedział. Ale gdzieś po lewej, za niskim kamiennym progiem, Lena usłyszała coś, co mogło być ruchem. Nie krokiem – raczej przesunięciem ciężaru, jak gdyby ktoś postawił latarnię i ją przesunął. Światło drgnęło i przecięło powietrze w wąskim łuku. Lena przylgnęła plecami do chłodnej skały. Serce zagrało tempo, którego dawno w sobie nie czuła – ani przy pracach z delikatnymi sztychami, ani przy oddawaniu supercennych egzemplarzy w ręce badaczy. To było uczucie z innej epoki życia, z dzieciństwa? Gdy otwierasz szafę i robisz krok w głąb, bo słyszysz, że tam jest jakieś „dalej”. Z wnęki po przeciwnej stronie wypełzła pierwsza lampa – otwarta latarenka bez szkła, w której palił się płomień o dziwnym kolorze: mlecznym, a jednak gęstym. Światło nie wytwarzało dymu. Poruszało się łagodnie, jakby wyczesywane grzebieniem z powietrza. Za latarnią pojawiła się sylwetka – wysoka, w płaszczu o długich połach, które prawie muskały kamień. Posuwała się nie spiesznie, stawiając kroki tam, gdzie nie było stopni, a jednak nie spadała. Tam, gdzie opierała stopę, zostawał na moment znak, jak mokry ślad na szybie. I ten znak świecił ułamkiem sekundy, zanim wtopił się w ciemność. Lena poczuła, że jej torba jest cięższa. Uchyliła klapę i zajrzała. Atlas nie leżał bezwładnie. Był otwarty, chociaż go nie otwierała, a kartki układały się w wachlarz. Linia brzegów, rzek i ulic drżała. Na wewnętrznej stronie okładki zobaczyła swoje imię, zapisane tą samą pochyłą ręką: „Lena Nocuń”. Poniżej, przekreślone, widniało inne: „Elena N.”. Atrament wciąż był mokry. Sylwetka z latarnią zatrzymała się na granicy światła i cienia, jakby uznała, że to właściwe miejsce na rozmowę bez słów. Latarnia drgnęła. Na moment wydawało się, że ktoś uniósł niebo jak kurtynę: gwiazdy zawirują, znów ułożyły się w wzór – róża wiatrów, dokładnie taka jak ta w mozaice, tylko że z nadmiarem igieł, niepojęcie wielu. Jedna z nich wycelowała prosto w Lenę. W kieszeni, choć telefon był martwy, coś zadrżało – nie wibracja, raczej to miękkie, kołowate uczucie, gdy w tunelu przejeżdża pociąg, którego jeszcze nie słychać. Lola, kot z mieszkania nad Leną, czasem tak ostrzegała przed burzą. Teraz powietrze zrobiło się podobne: naelektryzowane, gotowe do mówienia. – Leno – powiedział głos. Nie był z jej kieszeni. Nie był też od sylwetki z latarnią. Brzmiał, jakby przyszedł z wielu miejsc naraz, ale najmocniej z tej części skały, o którą opierała plecy. Zamarła. Głos mówił jej imię tak, jak mówił je ktoś, kto pamiętał, jak miała cztery lata, jak się złościła, że ma za krótkie skarpetki, i jak nauczyła się składać papierowe łodzie z gazety. Nie było w nim nic groźnego, a jednak każde włókno w karku zadrżało. – Leno – powtórzył. – Spóźniłaś się. Sylwetka z latarnią uniosła rękę. W tej samej chwili z ciemności po prawej – z miejsca, gdzie nic nie powinno być – odpowiedziało drugie światło. Lampy stanęły naprzeciwko siebie jak dwie wizje tej samej drogi. Kamienne stopnie pod stopami Leny poruszyły się minimalnie, jak klawisze, które czekają, aż ktoś wybierze melodię. Atlas w torbie rozchylił karty i – choć Lena nie dotykała – przesunął je, układając z krawędzi i cieni znak, który znała aż za dobrze. Znak, którego obiecała sobie kiedyś nigdy więcej nie czytać. Światła zbliżyły się o krok, jednocześnie.


Autor zakończenia:

Kategoria wiekowa: 18+ lat
Data publikacji:
Przeczytano: 8
Zakończenia: Brak zakończenia? Pozwolisz, żeby tak zostało?
Kategoria:
Dostępne w językach:

Write your own ending and share it with the world.  Co było dalej?

Tylko zalogowani bohaterowie mogą dopisać własne zakończenie tej historii...


Podziel się historią

Brak zakończenia? Pozwolisz, żeby tak zostało?


Write your own ending and share it with the world.  Co było dalej?

Każde zakończenie to nowy początek. Dopisz własne i podziel się nim ze światem.